Motto: Dobrze się czuję, gdy jestem obcy w obcym mieście. Może to być Montevideo, Mombasa czy Lima. Moje życie nikogo tam nie obchodzi.

Henryk Skwarczyński

Dziennik peruwiański - tak roboczo z początku nazwałem te moje notatki. Wolałem taką sztampę, bo obleciał mnie tchórz i obawiałem się twoich szyderstw. To dlatego nie chciałem przechodzić od razu do sedna. Zebrałem się jednak na odwagę i postanowiłem odrzucić wszystkie ponowoczesne przesądy. Nie będę bawił się z tobą w żadne niedomówienia. Wywalę od razu całą prawdę, czyli to, co wiem o wszechobecnym, globalnym, diabolicznym kłamstwie oraz o nielicznych ludziach, którzy mu się przeciwstawiają, płacąc za to najwyższą cenę ::: swego życia. Wiesz już więc, dlaczego nie dałem neutralnego tytułu, w rodzaju "Notatnik z Peru", świadczącego o chęci schowania właściwych treści za grubym parawanem ego podróżującego po drogach i bezdrożach. Bo przecież nie chodzi o mnie, pożal się Boże perypatetyka - prawdomówcę, gnuśnego turystę, okazjonalnego wędrowca po tak biblijnym z wyglądu regionie Ameryki Południowej. Narracja pierwszoosobowa niech będzie tu wyłącznie ułudą subiektywizmu, arbitralnie obranym stylem, pozwalającym na wiele więcej niż klasyczny teologiczny traktat, ale też zawężającym perspektywę. Poza tym nic tu o mnie i nic tu po mnie. Protagonistami będą dwaj heroiczni Polacy - katolicy, zakonnicy zamordowani za wiarę, jak te setki chrześcijan co dzień, na całym bożym, ale przecież także nie-boskim świecie. 

Uklęknę teraz przed nimi i pomodlę się o wstawiennictwo, bo obaj niedawno zostali błogosławionymi. Od krakowskiego prowincjała franciszkanów konwentualnych - ojca Jarosława Zachariasza dostałem ich mały portrecik z relikwiami drugiego stopnia, czyli skraweczkami ubrań, kwadracikami materiału zaprasowanymi w plastikowym etui. To jak mikroskopowe sacrum, molekularna strawa dla ducha, a jednak wierzę, że w takich mikroświatach zawiera się całe doświadczenie ich świętości; jak nazywają to teoretycy literatury jest to rodzaj synekdochy czyli inaczej pars pro toto, gdy zastępujemy nazwę całej rzeczy określeniem jej części. Ja też nie ogarnę całej mej wyprawy, więc wolę się skupić wyłącznie na epizodzikach, jak krótkowidz dostrzegający wyraźnie tylko drobne szczegóły. To z nich wyłoni się być może jakiś plan ogólny. Ta bardzo konkretna uroczystość beatyfikacyjna też może ukazać nam jakiś całościowy projekt, kto wie? Jak to się mówi w Kościele? Franciszkanie - Zbigniew Strzałkowski i Michał Tomaszek - porwani i zastrzeleni w 1991 roku w Peru przez opętanych komunizmem maoistowskich terrorystów z "Sendero Luminoso", zostali nareszcie wyniesieni na ołtarze. Jednak tylko chrześcijanin tak przesądny jak ja może pozwolić sobie na podobne zapętlenie: składać ręce do własnych bohaterów i prosić ich o twórcze natchnienie? Jak było do przewidzenia, franciszkańscy męczennicy w wigilię beatyfikacji zwrócili się nagle do mnie z baneru umieszczonego na frontonie katedry w Chimbote ::: Zalewski, ty nas nie maluj na kolanach, ty maluj nas dobrze. Zbyszek mówił to z pobłażliwym uśmiechem, ale Miguel był niezwykle poważny. Zatem wstaję z klęczek i szykuję swój skromny pisarski i reporterski warsztat zamiast sztalug szanowanego malarza. Łączę z laptopem aparat z licznymi fotografiami ludzi i zwierząt, przyrody i rzeczy, oraz cyfrowy magnetofonik z nagraniami rozmów i bezsłownego szumu, głosów i odgłosów. To efekt mojej dziesięciodniowej peregrynacji do Peru palonego grudniowym słońcem oraz za przyczyną bożonarodzeniowego prądu El Niño tonącego w porannych oparach. Zakończyłem ją 13 grudnia 2015 roku powrotem do mojej zimnej o tej porze ojczyzny. A teraz zamartwiam się tylko o to, by nadto nie wystygło to moje andyjskie archiwum. 

Analogowe metody też bywają przydatne, dlatego otwieram teraz zeszyt kupiony na targowisku w miasteczku o znaczącej tutaj nazwie Písac w Świętej Dolinie Inków. To właśnie mój "Notatnik z Peru" w twardych okładkach obleczonych w ciemną skórę z dualistycznym symbolem istotnym dla ludzi Andów - antropomorfizowanymi znakami księżyca i słońca. Kombinuję w tym wytargowanym od Peruwianki kajecie trzynastoliterowe kody. Wszędzie ich pełno, więc i tu wystąpią takie znaki wodne ::: moje drobne, graficzne fiksacje oraz filigrany z liter. Pewnie się niecierpliwisz z powodu takiego długiego wstępu, ale takie uczucie żywi niemal każdy współczesny człowiek, przyzwyczajony do dostawania wszystkiego on demand, a tu wprowadzany niespiesznie, w dwoistą - demoniczną i podniebną domenę. Albowiem uważam, że adept etap po etapie ma przyswajać zakazaną, zapoznaną wiedzę. Stopień pierwszy bywa bardzo oddalony od szczytowej iluminacji. No bo gdzie Rzym, a gdzie "kram" - to całe, małe Pariacoto w Peru? Kudy dyplomatom z Watykanu z ich słynną "romanita", subtelnymi kodami dworskiej gry, do widma biednej, indiańskiej wioski w oddali, majaku na widnokręgu? 

Limę-stolicę i pariacotańskie peryferie także dzielą już przecież ciągnące się w nieskończoność przestrzenie skalnej pustoty, z ogromnymi górami z piaskowca oraz pagórami rupieci na dachach wiecznie niedokończonych ludzkich siedzib, wafli faweli poupychanych na "sklepowych" półkach skalnych, albo nieregularnych siedlisk podobnych do jaskółczych gniazd z cegieł adobe, robionych z tego co w Peru rudymentarne - czyli z gliny i słońca. Tak trudno te stada budowlanych pokurczów nazwać domami, nawet nam Polakom, ciągle zakompleksionym niedo-europejczykom, stawiającym przed laty, w epoce przaśnego gomułkowskiego i gierkowskiego komunizmu pseudo-bauhausowskie sześciany z pustaków o dachach płaskich jak bolszewicki ateizm. Co więc skłoniło Zbigniewa i Michała do zamieszkania pośród takich andyjskich nie-mieszkań? Nie można tego pojąć nie tylko bez brania pod uwagę sensu zakonnej misji, ale też bez zestawienia losów ich dwóch ojczyzn, pary państw na literę "P". Polskę i Peru przez lata połączyły liczne podobieństwa ::: pełno tu paralelizmów. I nie chodzi wcale o żarcik mojego pierwszego przewodnika po latynoskim kraju, niepojętej dla mnie fantasmagorii nad Pacyfikiem. Gdy po wylądowaniu w Limie wsiadłem z grupą pielgrzymów do turystycznego autokaru, obok kierowcy stanął obcy, figlarnie uśmiechnięty pan o śniadym obliczu Indianina.

I nagle ten egzotyczny z wyglądu, długowłosy, niemłody już człowiek zaczął do nas przemawiać przez mikrofon czystą polszczyzną. Nazywam się Anibal Canchaya. Pewnie dziwicie się, że zwracam się do was w waszym języku. Ale musicie wiedzieć, że to normalne w Peru. My tu w Limie po prostu mówimy po polsku. Jednak po chwili ogólnej konsternacji ten bardzo dowcipny mężczyzna - o kartagińskim imieniu Hannibal i nazwisku oznaczającym w języku keczua "Miejsce Światła" - oświecił nas, że mowę naszego nadwiślańskiego plemienia poznał na studiach na Politechnice we Wrocławiu. To tu przed laty poznał swoją żonę - Polkę. To szczęśliwy zbieg okoliczności. Jednak myślę też o innych - już tragicznych -  spotkaniach, zaskakujących analogiach w naszej najnowszej historii ::: dlaczego krwawy los dwóch franciszkanów w Peru niemal zbiegł się w czasie z serią zagadkowych mordów na polskich księżach u nas? Może to były zbrodnie założycielskie? Punktowe fakty ułożą mi się w globalną intrygę "Bafometan"?

Zastanawia mnie ten zbieg okoliczności. Czy to przypadek, że tajne komunistyczne komanda śmierci tuż przed i w czasie tak zwanej transformacji ustrojowej w Polsce dokonywały morderstw na niepokornych, patriotycznych kapłanach - Jerzym Popiełuszce, Stefanie Niedzielaku, Stanisławie Suchowolcu, Sylwestrze Zychu - a w tym samym mniej więcej okresie banda terrorystów z maoistowskiego "Świetlistego Szlaku" wykonała absurdalny podwójny wyrok śmierci na chrześcijańskich, polskich duchownych w Andach? Jasne jak słońce i księżyc zarazem, że to może być tylko okazjonalna koincydencja. Nie wierzę, że Bóg gra z nami w kości, ale Diabeł już tak. Lucyfer chyba lubi taki durny hazard, kretyński aleatoryzm kontrolowany. O, posłuchaj, jak znowu nam tutaj klekocze sześcianikami w kubku zakrytym długą, wąską, bladą dłonią przeklętego artysty, aby raz po raz wyrzucać swoje trzy szóstki, symboliczną liczbę Bestii z Apokalipsy ::: Objawienia świętego Jana, tego wiecznie aktualnego proroka, wizjonera  zesłanego przed wiekami na grecką wyspę na Morzu Egejskim.

Mielibyśmy zatem potrójne PPP ::: Patmos, Peru, Polskę? Możesz to uznać za moją ekstrawagancję, ale przypomnę, że ten wątek nie jest tylko subiektywną, romantyczną grą z rozbuchaną wyobraźnią religianta. To nie bigoteria przeze mnie przemawia, a fakty zapisane przez dociekliwych historyków XX wieku. Otóż w latach 80. działało w PRL-u tajne sprzysiężenie zbrodniarzy z bezpieki pod nazwą Organizacja Anty Solidarność. Wygląda na to, że skrót OAS wybrano nieprzypadkowo, bo nawiązywał on do francuskiej Organisation de l'Armée Secrète, Organizacji Tajnej Armii założonej w 1961 roku w odpowiedzi na referendum w sprawie samostanowienia Algierii. OAS we Francji skupiał skrajnych nacjonalistów, którzy metodami terrorystycznymi próbowali nie dopuścić do algierskiej niepodległości. Zaś OAS w PRL-u stworzyli prawdopodobnie Sowieci, aby w czasie przepoczwarzania się komuny eliminować niewygodnych dla tej "maskirowki" polskich patriotów. Perestroika deception była przypuszczalną przyczyną tych skrytobójczych zamachów.   

Ślady pozostawione przez sekretne komunistyczne komanda śmierci w naszym kraju dziwnie przypominają satanistyczną symbolikę peruwiańskiego "Świetlistego Szlaku". Wokół "Sendero Luminoso" roztacza się bowiem wyraźnie lucyferyczna poświata, ciemne świecidło upadłego anioła zagłady, El ángel exterminador, z jego najwyższym kapłanem Abimaelem Guzmanem Reynolo. Ów "towarzysz Gonzalo", zanim wkroczył na swoją krwawą peruwiańską ścieżkę i nim jego ludzie urządzili prawdziwą drogę krzyżową naszym dwóm franciszkanom, był profesorem filozofii. Można rzec ::: typowy inteligent rosyjskiego typu, intelektualista rodem z powieści Fiodora Dostojewskiego, który nagle się zbiesił, jakby podpisał pakt z Diabłem. Jego demonicznym patronem był sam Mao, totalitarny psychopata z Chin. Są to dla mnie niezbite dowody na to, że Zło nie jest tylko prostą hipostazą, abstrakcyjnym pojęciem uznanym ze strachu za konkretny byt jednostkowy. Diabolicznym śmiechem pobrzmiewa biblijne imię przywódcy peruwiańskiej terrorystycznej sekty, bo Ambimael po hebrajsku znaczy "ojciec posłany od Boga". Tak jednak często jest w przypadku gnostycznych dewiacji, z Archontem jako bogiem gorszym, tylko upodobnionym do naszego dobrego Stwórcy. Antychryst też bywa przecież łudząco podobny do Chrystusa, tyle że za jego plecami czai się Zły, szepczący mu do ucha z pozoru bardzo dowcipne i inteligentne rady oraz uwagi rzekomo użyteczne życiowo, zapewniające powodzenie, otwierające  drogi światowej kariery. Czyżby Antychryst też był Synem Bożym, tylko w alternatywnym świecie, w którym uległ potrójnej pokusie Szatana na pustyni? Gadam tu trzy po trzy!

W przypadku Organizacji Anty Solidarność religia pojmowana na sposób diabelski także odgrywała wiodącą rolę. OAS - która dokonywała w Polsce brutalnych porwań,  tortur i prowokacji,  w motcie swego manifestu zacytowała fragment Apokalipsy w tłumaczeniu jezuity Jakuba Wujka: I kłaniali się onemu smokowi, który dał moc bestyi, kłaniali się też bestyi, mówiąc: któż podobny bestyi? któż z nią walczyć może? Bestią dla SB-eków była oczywiście chrześcijańska z ducha Solidarność, z jej ideowym patronem - papieżem z Polski - Janem Pawłem II, który w Warszawie wezwał Ducha Świętego do odnowy oblicza ziemi, tej ziemi. To nie był przypadek, że w swoim komunikacie terroryści wykorzystali diabolicznie  interpretowany werset z rozdziału trzynastego ::: właśnie 13 grudnia ogłoszono stan wojenny. Warto przypomnieć, że noc z dwunastego na trzynasty grudnia jest uznawana za czas szczególny w kalendarzu sakralnym. To wigilia Dnia Św. Łucji, kiedy cały świat jest najbardziej narażony na działanie Szatana i jego sług. W akcie założycielskim satanistycznej sowieckiej sekty czytamy: Ogłaszamy utworzenie Organizacji Anty-Solidarność. Nieudolna ekipa Jaruzelskiego i zurzędniczała bezpieka nie potrafią zwalczyć raka toczącego nasze społeczeństwo - konspiracji i mody na opozycję. Solidarność jest tym rakiem. Spróbujemy odpowiedzieć na pytanie z Apokalipsy - z bestią walczyć możemy my. Gra   rozpoczęta. Będziemy   uderzać   wszędzie   tam,   gdzie   nie   jesteśmy   oczekiwani. Będziemy występować pod szyldem różnych instytucji, może i TKK Solidarność. Strzeżcie się. Na razie daliśmy próbkę naszych możliwości. Pod tymi groźbami podpisała się Grupa Kierownicza OAS. Niektórych jej członków skazano w procesie w 1991 na wieloletnie kary pozbawienia wolności. I jeszcze jeden szatański uśmieszek, numerologiczny dowcip diabelski. Bo proces trwał chrystusową liczbę dni: 33.

Imitatio Christi znaczy po łacinie "naśladowanie Chrystusa". Taki mimetyczny charakter upodabniania się do Zbawiciela ma słynne doświadczenie świętego Franciszka, jego iluminacja we Włoszech w  1224 roku. W grocie na szczycie La Verny otrzymał on święte stygmaty. Wpadł w zachwycenie podczas modlitwy, zobaczył Ukrzyżowanego, poczuł dotkliwy ból i ujrzał swój otwarty bok oraz swoje stopy i nadgarstki przebite gwoździami. Gdyby przyłożyć do tego niezwykłego metafizycznego zjawiska naturalistyczne kryterium, można by je określić mianem mimikry. Kiedy przechodziłem w restauracyjnym ogrodzie w Ollantaytambo obok zjawiskowo pięknych zielonych krzewów z różowymi plamami, nasz przewodnik Mirek zadał nam zagadkę: kto wie, jakiego koloru są kwiaty bugenwilli?  Dałem się nabrać na ten róż, bo okazało się, że to nie są kwiaty, a imitujące je tak zwane podsadki, czyli liście, z których dopiero wyrastał kremowy kwiatostan. Może niektórzy ludzie, jako wyższe organizmy żywe, działają nie tylko w przyrodzie, i muszą czasem upodabniać się do Kogoś lub Czegoś, co im zapewni ochronę przed śmiertelnymi spirytualnymi wrogami? W wypadku stygmatyzacji byłyby to demony czyhające na nasze dusze. W Peru wpatrywałem się też w kwiaty passiflory rosnące w hotelowym patio. To idealny przykład podobnego zjawiska. Łacińską nazwę wywodzącą się od wyrazów passio (cierpienie) i flos (kwiat) nadali tej roślinie południowoamerykańscy misjonarze w początkach XVIII stulecia. Ujrzeli w pięciu pylnikach passiflory pięć ran Jezusa. Z  kolei troiste znamię słupka oznaczało ich zdaniem trzy gwoździe, którymi przybito Zbawiciela do drzewa krzyża, a przykoronek imitował koronę cierniową. "De imitatione Christi" - "O naśladowaniu Chrystusa" - to tytuł słynnego na cały świat poradnika życia chrześcijańskiego napisanego prawdopodobnie przez Tomasza à Kempis, niemieckiego zakonnika, teologa i mistyka, żyjącego na przełomie XIV i XV wieku. Nie zdziwiło mnie, gdy przeczytałem, że z tym tomikiem nie rozstawał się rotmistrz Witold Pilecki, walczący z dwoma XX-wiecznymi ustrojami z piekła rodem, totalitaryzmami hitlerowskim i stalinowskim, aż ten ostatni po okrutnych torturach pozbawił go życia. Egzemplarz "O naśladowaniu Chrystusa" Pilecki - dobrowolny więzień Auschwitz, "nagrodzony" potem za swój heroizm przez  komunistycznych zaprzańców - polecał swoim bliskim jako bardzo skuteczne remedium, osobisty egzorcyzm. Był czas, że tę książeczkę czytałem regularnie, dzień w dzień, rozdział po rozdziale, i możesz mi wierzyć, lub nie, bardzo pomogła mi wyjść z głębokiej depresji, tej acedii, apatii, świeckiej nocy ciemnej człowieka pozbawionego w pewnym momencie jakiegokolwiek oparcia duchowego, pomimo bliskości rodziny i porady psychologicznej. Może dlatego tak wielką wagę przywiązuję teraz do spraw, o których nie śniło się agnostykom, ateistom, oświeconym liberałom oraz ludziom po prostu obojętnym na metafizyczną stronę życia. Moje prywatne Credo to jednak nie tylko wiara w Boga, ale także w realnie bytujące Zło, które celowo piszę wielką literą. Podobnie jest z naśladowaniem Chrystusa. Ta imitacja nie ogranicza się bowiem do podążania prostymi drogami Zbawiciela, ale polega często na demonicznym parodiowaniu, przedrzeźnianiu, naigrywaniu się ze Zbawiciela. Imitatio ma dwa końce, bo wyraz "diabeł" wywodzi się od greckiego słowa diabolos. Ono zaś pochodzi od "dialektycznego" czasownika diaballo ::: "dzielić", "rozdzielać". Dwóch franciszkańskich męczenników, których rozdzieliła śmierć z rąk lucyferycznych wysłanników "Świetlistego Szlaku" połączyła wspólna beatyfikacja. Pozostaną już na zawsze razem, jako obraz podwójnego triumfu na Złem, jak alegoria Pokoju i Dobra, tego franciszkańskiego zawołania: Pax et Bonum. Oto ręka Zbyszka i ręka Michała po okrutnej śmierci skrzyżowane ze sobą obejmują krzyż. Taką wersję franciszkańskiego herbu z podobnym układem rąk Chrystusa oraz świętego założyciela Zakonu, wyobraziłem sobie na drodze krzyżowej do Pueblo Viejo, na trasie gehenny dwóch polskich misjonarzy. Katyńskie strzały w ich głowy: jako echo tamtych cichnących cieni oraz  kalka naszej odwiecznej walki z bolszewicką Bestią ex Oriente.  

Analizuję tu znaki i symbole, bo moja podróż do Peru odbywała się nie tylko w obiektywnej czasoprzestrzeni. Dużą rolę w pielgrzymce do tego kraju - celu misji Zbigniewa Strzałkowskiego i Michała Tomaszka - odgrywały skojarzenia wywoływane niecodziennymi sytuacjami ::: oto niekończące się podróże autobusem przez koszmarnie piękne, złowieszczo cudowne, upiornie pociągające pustynne pejzaże i górskie krajobrazy latynoamerykańskiego kraju-raju i zarazem państwa-piekła nad Pacyfikiem, widoki które rozpościerały się przed moimi oczyma za szybą pojazdu pędzącego po prostych autostradach i sunącego po wąskich serpentynach nad głębokimi przepaściami, a kontrapunktem i rymem do tych widoków na autokarowym ekranie była biblijna sceneria Ziemi Świętej przesuwająca się in my mind's eye podczas wspólnego, rytmicznego, monotonnego odmawiania Brewiarza przez duchownych i świeckich pasażerów. Frazy z Psalmów co i raz idealnie korespondowały a to z zaokiennym konterfektem górskich stoków i kotlin, to znów z eukaliptusowymi zagajnikami i zielonymi dolinami rzek, tu świętymi dla Inków, tam zaś dla Hebrajczyków. Ta podwójna perspektywa miała mi towarzyszyć już przez cały czas, mimo że starałem się nie tworzyć na siłę religijnych odniesień dla zmysłowych wrażeń. Z czystym sumieniem mogę jednak stwierdzić, że na niemal każdym życiowym, nawet najbardziej precyzyjnym, programie działań pojawiają się na końcu niezaplanowane plamy.  

Trudno jednak mi było całkiem oderwać się od kontekstu peruwiańskiej wyprawy, więc nawet nie starałem się tego robić, choć towarzyszący mi franciszkanie nie są oczywiście ludźmi skupionymi wyłącznie na modlitwach. Często bardzo inteligentnie żartują, jak mój współtowarzysz w pielgrzymce do Peru - ojciec Sławomir Zieliński z kościoła św. Antoniego we Lwowie - wypisz wymaluj sienkiewiczowski Zagłoba, jowialny zakonnik  z brzuszkiem, sączący jak reszta naszego towarzystwa peruwiański przysmak alkoholowy, siorbiący popularnego tu drinka o nazwie  pisco sour. Ten nadzwyczaj smaczny koktajl robiony jest na bazie trunku pisco, soku z limonki, białek kurzych jajek oraz angostury, czyli gorzkiego likieru, który tworzy na białej piance intrygującą rdzawą plamkę. Słowo "pisco" pochodzi od keczuańskiego wyrazu pishkos, które oznacza gatunek miejscowego ptaszka. Mnie jednak kojarzyło się z łacińskimi pisces, czyli zodiakalnymi Rybami, łączącymi się z erą chrześcijaństwa. Ja wróg "konspiracji Wodnika", pogańskiego "njuejdżu", wolałem tworzyć sobie w głowie taką fałszywą etymologię. Franciszkanie potrafią cieszyć się momentalnością świata. Kiedy trzeba, modlą się w skupieniu, ale w wolnych chwilach doceniają różne smaki życia, jakby pokazywali nam - świeckim, czasem bardziej papieskim od papieża- abyśmy nie dali się nabrać na pułapkę fałszywej świętości, z jej patologiczną ascezą prowadzącą często do całkowitego odrzucenia materialnego świata. Tym różni się dla mnie droga św. Franciszka - z jednej strony od manowców ascetycznego gnostycyzmu, a z drugiej do panteistycznego ubóstwienia świata. Franciszek - mój Franio - to dla mnie poważny czciciel Pana Boga, ale także boży wesołek gwarzący z przyrodą, zwracający się do księżyca jak do swojej siostry, a do słońca jak polski szlachciura - per "panie bracie". Taki właśnie był ponoć Michał Tomaszek, wychowawca andyjskich dzieci, śpiewający wespół z nimi wesołe, polskie piosenki: Jestem muzykantem, konszabelantem/ My jesteśmy muzykanci, konszabelanci./ Ja umiem grać/i my umiemy grać:/na bębnie, na bębnie bumtarara, bumtarara, firlalalajka, bęc! Odtwarzaliśmy wspólnie to śpiewanie w autobusie, ale bez nachalnego wspominkarstwa. Była to czysta zabawa, beztroska muzyczna gierka, nieco infantylna, nie licująca z popularnym w Polsce obrazem chrześcijanina jako odbicia Chrystusa Frasobliwego. W autokarze siedziałem obok prowincjała krakowskich franciszkanów konwentualnych i kiedy już odśpiewaliśmy "Muzykantów" zaczęliśmy rozmawiać o motywie śmiejącego się Jezusa. Przyznasz, że to bardzo rzadki widok ::: Zbawiciel jest przecież przeważnie poważny. Przypomniałem sobie jednak pewną szokującą scenę z filmu słynnego prowokatora - Hiszpana Luisa Buñuela. Jego obraz zatytułowany "Nazarin" widziałem dokładnie przed trzydziestu laty w krakowskim kinoteatrze "Związkowiec" w ramach festiwalu "Luis Buñuel. Meksykańskie lata". Bohaterem tego filmu jest ojciec Nazario - katolicki ksiądz, klepiący biedę, mieszkający w hotelu w ubogiej dzielnicy miasta. Podąża on konsekwentnie drogą Chrystusa, powtarzając w swym życiu Jego egzystencjalny archetyp. Z filmu tak naprawdę zapamiętałem jednak głównie jedną sekwencję, kiedy nagle Zbawiciel z portretu w surrealistycznej wizji zaczyna się śmiać. Nie wiem dlaczego, ale bardzo przestraszyłem się tego konterfektu, mimo że kiedy oglądałem go na ekranie miałem już dwadzieścia lat. Zbigniew Strzałkowski - opiekun starszych ludzi- z uśmiechem na twarzy brał się za bary z surowym życiem w biednym Pariacoto, gdy w miasteczku oddalonym od cywilizowanych ośrodków szalała epidemia cholery, a brak wody zmuszał do morderczej pracy. Wujek był  pionierem technologicznym- pionierem, bo praca nad wodociągiem w tamtym regionie wydaje się ogromnym przedsięwzięciem. - przyznała później w liście do mnie bratanica Zbyszka Magdalena Drwięga z domu Strzałkowska. Polscy franciszkanie w andyjskiej wiosce zbudowali nie tylko wodociąg i kanalizację, uruchomili również agregat prądotwórczy. Obaj harowali jak woły, ale nie ulegli błędnej idei księży-robotników, która uczyniła Kościołowi więcej złego niż dobrego. Ruch, którym zafascynowany był Karol Wojtyła, zrodził się we Francji w latach czterdziestych. Duchowni porzucali tradycyjny styl życia kapłańskiego, przestawali nosić sutanny, opuszczali probostwa, przenosili się do mieszkań dla proletariatu. Często popadali w polityczny radykalizm i zaczęli współpracować z komunistami. Dla mnie to dowód, że polityczna gnoza wciąż próbuje zaanektować prawdziwą religię, gnoza o różnych odcieniach. Inną herezją w łonie chrześcijaństwa jest także teologia wyzwolenia, jak wirus atakująca katolicyzm w krajach Ameryki Południowej i Środkowej. Nie dla mnie ich Chrystus z karabinem, ni Jezus z sierpem i młotem. Królestwo Zbawiciela nie jest z tego świata! 

Andyjska pielgrzymka utwierdziła mnie tylko w moich wcześniejszych wierzeniach i przemyśleniach, wyrobionych już poglądach oraz podejrzeniach.  A przecież tyle przed moimi oczyma przebiegło nowych obrazów: wilgotnego poranka w Limie, gdy ciężkie chmury zwiastowały deszcz, który nigdy nie spadnie, więc złaknioną dżdżu glebę syci się górską wodą, by miejską pustynię pokryła rzadka, wiecznie przykurzona zieleń; suchych opłatków liści koki w misach na stołach restauracji w Cusco, które długo potem żułem siedząc w pędzącym autobusie, aż przechodził mi ból głowy i oszołomienie moonwalkera, wywołane niedotlenieniem na wysokości ponad trzech tysięcy metrów nad poziomem oceanu; zaskakującego swym nowym brzmieniem i kontekstem reklamowego sloganu piwa, białych liter na zielonym murku przed pacyficzną plażą EL SABOR DE LA VERDADERA AMISTAD :::  SMAK PRAWDZIWEJ PRZYJAŹNI; smutnych, skupionych to znów uśmiechniętych podczas peruwiańskiej peregrynacji twarzy krewnych Michała Tomaszka i Zbyszka Strzałkowskiego, modelowych polskich rodzin wywodzących się ze wspaniałych i zanikających niestety tradycji ludowego katolicyzmu, które tak kultywował Prymas Tysiąclecia, Stefan kardynał Wyszyński; wciąż widzę Go przed oczyma duszy, gdy stoję przed Nim w Niepokalanowie, jako mały chłopiec recytujący wierszyk podczas uroczystego poświęcenia kamienia węgielnego pod budowę nowej nowohuckiej świątyni, kościoła pod wezwaniem błogosławionego Maksymiliana Kolbego, męczennika za wiarę i drugiego człowieka, tak jak jego współzakonnicy - Miguel i Zbyszek. Auschwitz i Niepokalanów, Pariacoto i moje Mistrzejowice łączę teraz przy pomocy wektorów pamięci. Tworzy się z nich powoli skomplikowany wykres, psychologiczna i polityczna, religijna i geograficzna mapa mojej podróży. Czy wyłonią się w tym fantastycznym krajobrazie faktów i idei jakieś ukryte rysunki? Jeśli nawet nie te wielkie wizerunki archetypicznych zwierząt i geometrycznych figur peruwiańskiej kultury Nazca, widziane tylko w pełnej krasie z perspektywy kondora lecącego nad płaskowyżem strony wypełnionej maczkami graficznych znaków, to choć współczesne napisy z kamieni na stokach ::: reklamy polityczne, osobiste hasła i ezoteryczne dla obcych komunikaty. Od kogo, czego zależy złożenie w całość moich porozpraszanych przygód w przestrzeni umysłu i tej na zewnątrz? Znak zapytania zwija się spiralnie w ogon słynnej nazcańskiej małpy, graficznego refrenu w Peru. Wierzę, że nasz świat nie jest tylko snem wariata, śnionym nieprzytomnie. Z rozdwojenia na materię i ducha możemy wybić się na jedność, połączyć to, co rozbite we wspólnotę dążeń i celów. Ufam, że to możliwe, bo inaczej podwójna ofiara Michała i Zbigniewa byłaby tylko polityczną dintojrą, prymitywnym mordem w imię materialistycznej bredni. Podobno krew męczenników płynąca z ich ciał połączyła się w jedną strużkę na pustynnym prochu górskiej drogi w starym Pariacoto. Wierzę, że ciągle są żywi, bo w życiu byli prawdziwi.

Ciąg dalszy nastąpi....