Co najmniej 700 milionów złotych rocznie kosztują nas diety wszystkich radnych w Polsce. Samorządowy dodatek do pensji niestety często ją zastępuje. Być może dlatego w tegorocznych wyborach o jeden mandat radnego walczy średnio więcej niż pięciu kandydatów.

Pracę racę radnego przepisy określają jako społeczną. Diety są natomiast tak wysokie dlatego, że to sami radni uchwalają ich wysokość. Dieta nie może tylko przekroczyć maksimum zapisanego w ustawie.

Na przykład warszawski radny co miesiąc otrzymuje na rękę 2600 złotych. Z tego 2200 złotych nie jest opodatkowane. By zasilić w ten sposób domowy budżet, wystarczy podpisać listę obecności na jednej bądź dwóch sesjach w miesiącu.

W Warszawie jest 60 radnych w Radzie Miasta i aż 409 w dzielnicach. W tym roku o jeden mandat w stolicy bije się aż ośmiu chętnych i trudno się temu dziwić.

Przepisy mówią, że dieta to rekompensata za utracony zarobek w miejscu pracy radnego, ale ponieważ wielu z nich ma albo własne firmy, albo powtarzają, że mają nienormowany czas pracy, ich podstawowe pensje wcale nie są mniejsze z uwagi na pracę w samorządzie. To stało się jakby wynagrodzeniem za pracę, ale przecież to jest zaprzeczenie idei samorządu. Praca dla samorządu jest pracą społeczną. Przecież radni nie pracują zawodowo - podkreśla profesor Jerzy Stępień, współtwórca polskiego samorządu.

Niestety obecnie często to wysokość diety, a nie chęć działania na rzecz sąsiadów pcha kandydatów do samorządu.

Gdy na jednym z lokalnych szkoleń Duńczycy usłyszeli o naszym systemie, stwierdzili: Diety? Owszem. Ale powinny je otrzymywać firmy, w których pracują radni, za czas, który poświęcają samorządowi.