W ostrych słowach prezydent Francji Emmanuel Macron potępił "akty przemocy", do jakich doszło na Polach Elizejskich w Paryżu podczas demonstracji przeciwników podwyżek akcyzy na paliwa i wzrostu kosztów utrzymania. Demonstracje odbyły się też w innych miastach Francji. "Hańba tym, którzy atakowali (policję). Hańba tym, którzy dopuszczali się przemocy wobec innych obywateli...Nie ma miejsca na taką przemoc w Republice" - napisał Macron na Twitterze.

Podczas sobotnich protestów tzw. ruchu "żółtych kamizelek" co najmniej 20 osób zostało rannych. Zatrzymano ponad 130 osób, w tym ponad 40 w Paryżu. Policja użyła w sobotę gazu łzawiącego i armatek wodnych, żeby na Polach Elizejskich rozpędzić uczestników demonstracji.

O tym, co działo się we Francji informują najważniejsze zagraniczne serwisy:

Francuski minister spraw wewnętrznych Christophe Castaner poinformował, że w samym Paryżu zgromadziło się ok. 8 tysięcy osób. W tym na Polach Elizejskich około 5 tys. Według MSW w sumie we Francji demonstrowało ponad sto tysięcy ludzi.

Media: To nie "żółte kamizelki" podpalały Pola Elizejskie

Winą za to, co wydarzyło się m.in. na Polach Elizejskich, francuskie media obarczają nie protestujących, ale zwykłych chuliganów.

"17 listopada, choć żółte kamizelki zapowiedziały, że chcą dojść do pałacu prezydenckiego, zmobilizowano niewielu policjantów.  Ale w tę sobotę oddziały interwencyjne natychmiast użyły gazu łzawiącego przeciw niewielkim grupkom, które absolutnie nie były agresywne" - pisała reporterka dziennika "Le Monde" Aline Leclerc.

Na Polach Elizejskich szybko pojawiły się grupki chuliganów, niemających nic wspólnego z "żółtymi kamizelkami". To oni rozbijali witryny sklepów i rabowali towary, twierdzą sprawozdawcy.

Władze Francji, nagłaśniają udział skrajnej prawicy w zajściach i obwiniają przywódczynię Zjednoczenia Narodowego (RN, dawny Front Narodowy) Marine Le Pen o to, że wzywała protestujących do wyjścia na Pola Elizejskie.

Rzecznicy partii odrzucają oskarżenia, przypominając, że Le Pen pytała tylko, dlaczego zakazuje się wstępu na Pola Elizejskie "żółtym kamizelkom", podczas gdy zezwala się tam na zgromadzenia z okazji wielkich wydarzeń sportowych.

Komentator dziennika "Ouest-France" Stephane Vernay tłumaczył w BFMtv, że "rozróby nie były ani prawicowe, ani lewicowe". Jego zdaniem, to chuligani z przedmieść "mieli ochotę tłuc szyby, kraść towary i bawić się z policją w kotka i myszkę".

Constance Le Grip, deputowana prawicowej partii Republikanie, ostrzegała w debacie telewizyjnej przed "wrzucaniem do jednego worka" manifestantów i chuliganów. Oskarżyła rząd o "stygmatyzowanie i karykaturowanie" manifestacji. Takie podejście oznacza, według parlamentarzystki, "całkowitą ślepotę na rzeczywistość".

Komentatorzy i politycy opozycyjni, głównie skrajnie prawicowi, oskarżają ministra spraw wewnętrznych Christophe'a Castanera, że nie zabezpieczył Pół Elizejskich, po to by obrazy gwałtu i przemocy, odebrały "żółtym kamizelkom" wysokie poparcie społeczne.

Merostwo Paryża twierdzi, że prefektura policji nie wezwała handlowców i właścicieli kawiarni do zabezpieczenia sprzętu ulicznego, ani samego merostwa do usunięcia barierek i maszyn budowlanych, co spowodowało szkody i ułatwiło ustawianie barykad. Niektórzy eksperci wyrażali jednak opinię, że to zadanie należało właśnie do merostwa.

Wielu komentatorów i ekspertów zgadza się z opinią, że choć to, co działo się w sobotę na Polach Elizejskich, było bardzo spektakularne, szkody są mniejsze niż po ostatnim paryskim pochodzie pierwszomajowym. "Przy okazji mobilizacji społecznych rzadko, a właściwie nigdy nie obywa się bez zakłócenia porządku publicznego" - pisał w dzienniku "Le Figaro" Arnaud Benedetti, wykładowca komunikacji politycznej na Sorbonie.

(ug)