Tegoroczne Oscary zapowiadały się szokująco. Nie znoszę Ryana Goslinga, uważam, że Casey Affleck to mruk, obsadzony po warunkach, a Jackie Kennedy nigdy nie wydawała mi się fascynującą bohaterką filmową. Nawet „Toni Erdmann” wywołał grymas na mojej twarzy, bo gdzie w tym trzygodzinnym filmie złota zasada, że „mniej znaczy lepiej”?

Tegoroczne Oscary zapowiadały się szokująco. Nie znoszę Ryana Goslinga, uważam, że Casey Affleck to mruk, obsadzony po warunkach, a Jackie Kennedy nigdy nie wydawała mi się fascynującą bohaterką filmową. Nawet „Toni Erdmann” wywołał grymas na mojej twarzy, bo gdzie w tym trzygodzinnym filmie złota zasada, że „mniej znaczy lepiej”?
Ostatnie przygotowania do oscarowej gali /PAP/EPA/JOHN G. MABANGLO /PAP/EPA


Złość i nerwy, mówiąc krótko. I jeszcze cały ten "La La Land"! Śniła mi się po nocach każda z jego 14 nominacji i spodziewałam się naprawdę katastrofy na miarę Titanica. Mam na myśli kraksę morską, znacznie bardziej niż produkcję Camerona... Kino jednak ma tę zachwycającą cechę, że nas zaskakuje. A kiedy się to już dzieje - nie zawsze, rzecz jasna - wiesz doskonale, że masz do czynienia z kinem najwyższej próby. I tak po kolei przez ostatnie tygodnie rozwiewałam każdą ze swoich oscarowych wątpliwości.

Najpierw niemiecki "Toni Erdmann" w reżyserii Maren Ade - faworyt w wyścigu o Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Już szedł jak burza, zdobywając kolejne nagrody, gdy trafił na mnie. Długość tej opowieści o ojcu i córce, którzy od lat się do siebie nie zbliżyli, wydała mi się nieznośna. On jest emerytowanym nauczycielem muzyki. Wpada na szalony pomysł, że odwiedzi swoją zapracowaną córkę w Bukareszcie, gdzie ta pracuje. Instynkt podpowiada mu potem serię przedziwnych, zabawnych, groteskowych działań, którymi doprowadza Ines do wściekłości, burzy jej codzienność, niszczy relacje, ale i... intryguje. Okazuje się bowiem, że geny nie kłamią, a w tym szaleństwie jest metoda, której Ines nie może nie ulec, skoro jest jego córką. Toni Erdmann to fikcyjna postać, pod którą podszywa się główny bohater. Obejrzałam, uśmiechnęłam się, zadzwoniłam do taty i jestem dziś gotowa zobaczyć ten piękny film raz jeszcze z pewnością, że trzy godziny to jest właśnie ta podróż, w którą po prostu trzeba wyruszyć. Czasem emocje i uczucia są od nas tak daleko, że nawet jeśli technologia pozwoliłaby nam pokonać ten dystans błyskawicznie, to się po prostu nie uda. Czasami trzeba iść, mozolnie, powoli, ale skutecznie.

"Jackie" mnie kompletnie zaskoczyła. Miłośnicy klasycznych, filmowych biografii nie są tą produkcją pewnie zachwyceni. W jaki sposób zaledwie kilka dni z życia amerykańskiej Pierwszej Damy, kultowej i znanej na świecie, ma nam o niej wiarygodnie opowiedzieć? Wspaniale, że właśnie taki sposób wybrał reżyser, Pablo Larrain. Natalie Portman stała się Jackie. Zrobiła to bez pompy, przerysowania i kiczu, a zadanie było strasznie trudne, bo wiemy o tej postaci tak dużo, niektórzy nawet pamiętają, jak mówiła i jak się poruszała. Portman właściwie wyszeptała cały jej dramat, związany z trudnym małżeństwem, rolą, jaką miała odegrać, a przede wszystkim tragedię zabójstwa męża. Gorzka w środku Jackie kontrastuje z soczystymi kolorami ubrań i wielką popularnością pani Kennedy. Nic więcej, nic mniej. W punkt.

Casey Affleck na pewno nie jest moim ulubionym aktorem. Jeśli w ogóle jest czyimś - chętnie porozmawiam. We wstrząsającym dramacie "Manchester by the Sea" zagrał właściwie samego siebie. Do dzisiaj odbija się echem sprawa molestowania seksualnego, którego miał się dopuścić kilka lat temu. I oto nagle dostaje rolę faceta, który wraca do rodzinnej miejscowości, w której na dźwięk jego imienia ludzie szepczą i kiwają z politowaniem głowami. Czy wybaczą? Poruszył mnie sposób, w jaki Casey poprowadził widza w głąb tej historii o stracie, miłości i nieodpowiedzialności, której tragiczne skutki determinują całe życie. Amerykańska prasa pyta dzisiaj, czy na pewno chcemy dać Oscara aktorowi z nieczystą moralną kartoteką? Odpowiedź na to pytanie zależy od tego, jak dobrze zrozumieliśmy "Manchester by the Sea" i każdy ma prawo mieć na ten temat swoje zdanie. Dla mnie jednak lepszej męskiej roli nie było.

I jako ludzie, i jako widzowie, ulegamy chętnie schematom. W moim środowisku modnie jest teraz psioczyć na "La La Land", choć wierzę, że niektórzy robią to z prawdziwym przekonaniem. Popsioczyłam trochę i ja, narzekając na muzykę, na banał, na Ryana i Emmę, którzy choć po hollywoodzku śliczni, nie robią na mnie żadnego wrażenia. A potem zobaczyłam i sprzedałam duszę temu musicalowi, który z pewnością przejdzie do historii. O którym chce się rozmawiać, chce się go słuchać, którego dialogami się mówi tak niedługo po premierze. To jest film, który sobie 32-letni Damien Chazelle wymarzył na długo przed znakomitym "Whiplash" i zanim jeszcze ktokolwiek odbierał jego telefony. To nie jest gość, którego ambicją jest robienie pustych, kasowych komedii i patrzenie na "La La Land" przez ten pryzmat jest dla filmu mocno krzywdzące. Jednak twardo stąpający po ziemi realiści, którym daleko jest do zachwytów nad baśnią i pieśnią w kinie, odrzucą ten film bardzo szybko. Daję im na to pełną zgodę. "La La Land" zostanie jednak na mojej liście filmowych bestsellerów, bo opowiada trochę o mnie, przypomina, że w życiu nie zawsze wszystko układa się tak, jak chcemy, a jednocześnie wszystko potrafi się zmienić w parę sekund i to jest w tej bajce światłem i nadzieją - Agnieszka Holland mówi, że tylko z tymi elementami baśń jest piękna. Marzycielom jest pod górkę i zawsze będzie. "La La Land" mistrzowsko pokazał prawdę o naszych marzeniach.

Na kogo stawiam podczas tego rozdania Oscarów? Na tych, którzy mnie zaskoczyli, zepchnęli z utartego szlaku, wyrzucili poza strefę komfortu. To są najcenniejsze spotkania w życiu. Trzymam za nich kciuki w nocy.

Magdalena Miśka-Jackowska