Urządzenia lotniska w Smoleńsku działały 10 kwietnia prawidłowo, ale są przestarzałe i bardzo nieprecyzyjne. Przy złej pogodzie piloci muszą tam polegać wyłącznie na sobie - donosi "Gazeta Wyborcza". Dziennik poznał wyniki tzw. oblotu lotniska w Smoleńsku. To standardowa procedura testująca urządzenia lotniska po każdym wypadku.

Rosjanie przeprowadzili ją, bez polskich specjalistów, tuż po katastrofie prezydenckiego Tu-154. Protokół z oblotu ma Międzynarodowy Komitet Lotniczy (MAK), który przy udziale ekspertów z Polski wyjaśnia katastrofę. Dokumentu MAK nie przekazał jeszcze polskiej stronie.

Wszystkie urządzenia, m.in. radar i dwie radiolatarnie, działały bez zarzutu - mówi gazecie uczestnik prac MAK, który zna raport z oblotu. Ale nie ma tam radaru precyzyjnego podejścia pokazującego dokładnie, jak zniża się samolot. Wtedy podejściem kieruje kontroler. Smoleńsk ma tylko radar ogólnego naprowadzania, który pokazuje lot samolotu z dokładnością do 200 m. W dodatku przez ostatnie 1,5 km od pasa praktycznie nie widać maszyny na radarze i załoga musi polegać wyłącznie na przyrządach pokładowych - dodaje.

Kontroler mówił co prawda pilotom, że są "na ścieżce i kursie", ale to tylko ogólne stwierdzenia. Załoga powinna wiedzieć, że wieża ma bardzo nieprecyzyjne wskazania - podkreśla również w rozmowie z gazetą płk Stefan Gruszczyk, wieloletni pilot i instruktor, były dowódca eskadry tupolewów w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego, który przewozi najważniejsze osoby w państwie.

Smoleńsk ma dwie radiolatarnie - około 6,1 km i 1,1 km od progu pasa. Sygnalizują dźwiękiem, że maszyna nad nimi przeleciała i jest mniej więcej w osi pasa, co załodze pokazuje strzałka radiokompasu. Dowódca Jaka-40, który lądował w Smoleńsku godzinę przed prezydenckim tupolewem, zeznał w prokuraturze, że radiolatarnia bliżej pasa mogła być uszkodzona, bo strzałka radiokompasu wychylała się raz w lewo, raz w prawo.

Ta załoga chyba nigdy nie lądowała na lotnisku wyposażonym w radiolatarnie. To urządzenia bardzo nieprecyzyjne. Kiedy latałem na takie lotniska jak Smoleńsk, śmialiśmy się, że to wycieraczka - strzałka raz w lewo, raz w prawo. Lot trzeba wtedy wypośrodkować między wychylenia - tłumaczy płk Gruszczyk.

Z kolei rosyjski pilot oblatywacz Władimir Gierasimow, który przed laty za sterami samolotu-laboratorium sprawdzał urządzenia nawigacyjne Smoleńska, mówi "Gazecie": Precyzyjny system naprowadzania wskazuje pilotom właściwy kurs i wysokość, jaką powinni zachować w danym miejscu. W Smoleńsku strzałka radiokompasu stale drga, więc załoga musi sama kontrolować lot.

Dlatego w stenogramach z czarnych skrzynek kontroler pyta, czy załoga lądowała już na wojskowym lotnisku. W domyśle chodzi o poradzieckie lotniska, gdzie nie tylko urządzenia są przestarzałe, ale też specyficzne komendy wieży - dodaje płk Gruszczyk.

Smoleńskie lotnisko piloci z 36. Pułku znali jednak dobrze, bo lądowali tam już wcześniej. Dowódca Tu-154, mjr Arkadiusz Protasiuk był 7 kwietnia drugim pilotem samolotu, którym do Smoleńska przyleciał premier Donald Tusk. Wtedy pogoda była piękna. Ale trzy dni później, gdy pilotował maszynę z prezydentem Lechem Kaczyńskim i 95 innymi osobami na pokładzie, warunki były fatalne.