W szklanym budynku Rady Europy w Brukseli toczą się negocjacje w spawie członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej. Jeśli nie przyniosą kompromisu, wspólnota stanie na krawędzi otchłani. Jak zawsze w takich przypadkach można wykonać krok do przodu albo do tyłu. Ruchy są ograniczone, a cena zbyt wysoka by stać miejscu. Bruksela jest bijącym sercem Europy, jednak to nie w tym mieście może się na dobre rozpaść mit wspólnoty. Kamieniem rzucą w referendum Brytyjczycy, jeśli ich instynktowna nieufność wobec Unii Europejskiej okaże się mocniejsza niż 28 podpisów pod porozumieniem.

Geneza problemu

Warto przypomnieć dlaczego dziś Brukseli wylewane są wiadra potu. Referendum w sprawie brytyjskiego członkostwa Unii nie jest przykładem dzieworództwa. Ma swego ojca i matkę w jednej osobie. Tym rodzicem jest premier Wielkiej Brytanii,  David Cameron. To on kilka lat temu w ferworze przedwyborczych obietnic, wymówił po raz pierwszy to słowo. Miał ku temu partykularne powody. Zacznijmy od jego własnej partii.

Jedna taka data

Przełom tysiąclecia należał w Wielkiej Brytanii niepodzielnie do centrystycznej Partii Pracy. Rządzący dziś konserwatyści lizali wówczas rany po przegranej Margaret Thatcher i jej następcy, Johnie Majorze. Mozolnie rodziła się nowa polityczna prawica, która po toczonych przez Tonyego Blaira  politycznych bataliach i prawdziwych wojnach w Afganistanie i Iraku, czekała na swoją kolej. Punktem zwrotnym w nowożytnej historii Wielkiej Brytanii była jednak data niezwiązana bezpośrednio z jej historią. W 2004 w Unia Europejska rozszerzyła się o 10 krajów, w tym Polskę. Tego samego dnia Wielka  Brytania otworzyła dla ich obywateli swój rynek pracy. Według ostatnich szacunków, sporządzonych 12 lat później, na Wyspach  może mieszać nawet milion naszych rodaków. Kosmopolityczny i wielokulturowy Londyn połknął ich znaczną część i nie zachwiał się nawet na nogach.  Ale niektóre mniejsze miasta, demograficznie zmieniły się nie do poznania.

Kusząca obietnica

Tak intensywny proces niekontrolowanego napływu siły roboczej, uderzył samo serce konserwatywnej ideologii. Skurcz tego mięśnia doprowadził do poważnego rozłamu - na zwolenników dalszego pozostania w Unii i tych, którzy najchętniej pożegnaliby się z Bruksela. Ten tektoniczny uskok w partii Camerona narastał podczas pierwszej kadencji władzy, którą od 2010 roku Konserwatyści zmuszeni byli dzielić z Liberalnymi Demokratami. Ale przed następnymi wyborami, walcząc już o samodzielne rządy, Cameron wiedział, że musi Brytyjczykom obiecać coś wyjątkowego. Obiecał referendum.

Już nie polityczny klown

Po narodzinach UKIP - ultraprawicowej, antyimigracyjnej i eurosceptycznej partii - powstało realne niebezpieczeństwo, że konserwatyści Camerona, zwabieni jej agresywnym stosunkiem do Europy, zdradza swoją macierz zwiążą się z nowym prorokiem ultraprawicy, Nigelem Faragem. Na początku wydawał się on Brytyjczykom egzotyczny, ale wraz z napływem imigrantów z Unii, jego poglądy mogły być prawdziwa alternatywą. 

Słowo rzucone w gorączce przedwyborczej walki stało się ciałem. Nie można go było wygumować, a gdy zapisano je w przedwyborczym manifeście konserwatystów, było już po przysłowiowej herbacie. Bardzo angielskiej. David Cameron obiecał jednak, że zanim Brytyjczycy pójdą do urn, by decydować o członkostwie w Unii, on wcześniej doprowadzi do renegocjacji traktatów, by na nowych, lepszych zasadach współistnienia, mógł prowadzić kampanię za pozostaniem we wspólnocie. Szanse sukcesu byłyby wówczas wyższe. Chciał upiec dwie pieczenia na raz - zostałby nowym Świętym Jerzym brytyjskiej polityki. Poskromiłby smoka partyjnej niezgody i przyciął pazurki unijnym biurokratom. Któż oparłby się takiej pokusie?

Powrót do przyszłości

Przewińmy ten film do obecnej daty. Jest rok 2016. Konserwatyści od roku rządzą już samodzielnie. Nadal są podzieleni i tylko partyjny kaganiec nie pozwalał im dotychczas prowadzić otwartej kampanii na rzecz wyjścia bądź pozostania w Unii. Jak tylko premier powróci z Brukseli, zakładając, że rozmowy zakończą się kompromisem, ściągnie swej partii uprząż i rozpocznie się bezpardonowa walka o duszę wyborcy. Jeśli nie będzie kompromisu, czeka go kolejny szczyt w Brukseli. Tym razem marcowy. Problem w tym, że przeciętny Brytyjczyk nie śledzi uważnie negocjacji, które odbywają się w pewnym szklanym budynku w stolicy Belgii. Dla niego zawiłości "hamulca bezpieczeństwa", który ma ograniczyć świadczenia dla imigrantów, czy wielka obrona funta szterlinga przed euro, niewiele znaczą. Jeszcze słabiej rozumie koncept europejskiej konkurencyjności czy ograniczenia przywilejów Komisji Europejskiej na rzecz parlamentu w Londynie.

Instynkt wyborcy

Większość moich rozmówców przyznaje się do tej ignorancji. Mówią natomiast o tzw. "gut feeling". W wolnym tłumaczeniu to uczucie, które rodzi się gdzieś w dole żołądka, po czym promieniuje do góry i oświetla rozum. My używamy w takim kontekście słowa instynkt. Jeśli Brytyjczycy będą się czuli w Unii Europejskiej bardziej bezpieczni, szanowani i zamożniejsi, zagłosują za pozostaniem. Gdy jednak będą mieli wątpliwości, zgotują Brukseli bolesny rozwód. Na nic zdadzą się statystyki, paragrafy czy podpisy. One nie zmienią uczucia w żołądku.