Ile ukrytych treści może zawierać dziennikarska depesza! Taka myśl pojawiła się w mojej głowie, budząc jednocześnie liczne obrazy, dźwięki, smaki, zapachy oraz żywe emocje w sercu. Na skrzynkę mailową otrzymałem informację, napisaną suchym, obiektywnym stylem, charakterystycznym dla komunikatów prasowych. Autorem był ojciec Jan Maria Szewek, franciszkanin, z którym mam bliski kontakt od lat.

Cytat

W środę 7 czerwca o godz. 16.30 w Bazylice Franciszkanów w Krakowie odbędą się centralne obchody ku czci Błogosławionych Misjonarzy-Męczenników: Zbigniewa Strzałkowskiego i Michała Tomaszka. Po raz pierwszy uroczystościom przewodniczyć będzie ordynariusz diecezji Chimbote w Peru, na terenie której ćwierć wieku temu franciszkanie posługiwali i ponieśli śmierć męczeńską. Arcybiskup Ángel Francisco Simón Piorno zwiedzi również franciszkańskie seminarium, w którym Błogosławieni przez sześć lat przygotowywali się do posługi misyjnej. Na zakończenie Eucharystii ordynariusz krakowskich franciszkanów o. Marian Gołąb pośle trzech braci na misje - dwóch do Uzbekistanu i jednego na Ukrainę.
Informacja przesłana przez ojca Jana Marię Szewka

Ojciec Jan Maria Szewek - krakowski franciszkanin- jest wykształconym dziennikarzem, więc trzyma się zawsze żurnalistycznych kanonów. Podziwiam jego aktywność, znajomość tematów i techniczną biegłość. Jak rasowy reporter natychmiast uzupełnił tę depeszę na Twitterze.

Byłem w peruwiańskim Chimbote. Znam to niezwykłe miejsce. Widziałem więc wiem, na czym polega franciszkańska misja w krajach tak odległych od naszej ojczyzny. Kto chce sobie przypomnieć moje peruwiańskie relacje albo pierwszy raz się z nimi zapoznać, polecam:

1. Droga Krzyżowa ::: Szlak Lucyfera

2. Błogosławieni w Peru

3. Drugi Chrystus

A tych, którzy chcą poznać trudy i radości misji w Afryce, polecam książkę ojca Bogusława Dąbrowskiego "Spalić paszport". To znakomita lektura na wakacje, nawet dla tych, którzy nie wierzą w Chrystusa, a więc i w sens ewangelizacji.

Bogdan Zalewski: Moim i Państwa gościem jest franciszkański misjonarz Bogusław Dąbrowski. Pax et Bonum! Pokój i Dobro, ojcze! 

Bogusław Dąbrowski, OFMConv: Pokój i Dobro!

Przede mną książka "Spalić paszport" - barwny, obfitujący w niesamowite zdarzenia- reportaż z misji w Afryce. Dalego powinienem inaczej ojca przedstawić. "Nze Kalungi Bugusław Ndi muzukuru wa Kasujja Ebusjja, ndi mutabani wa Kalungi Ebusere." Dobrze anonsowałem w języku luganda?

Tylko że ja to powinienem powiedzieć: "Nazywam się Kalungi Bogusław, moim przodkiem jest Kasujja, który mieszkał na ziemi Ebusujja. Jestem teraz synem Kalungiego, który zamieszkuje miejsce zwane Ebusere." To jest mój rodowód, kiedy przyjęto mnie do klanu. Tak się właśnie przedstawiłem królowi plemienia Baganda.

Cała taka genealogia. Drzewo genealogiczne. To dlatego na okładce jest Bogusław Kalungi Dąbrowski?

Tak, ponieważ kilka miesięcy po przybyciu ludzie przyjęli mnie do plemienia Baganda. Misjonarze mają duży autorytet wśród tego plemienia. Zatem zorganizowano po nabożeństwie taką uroczystość. Wszystkie imiona z 52 klanów położono na stoliku pod drzewem. Przyszedłem i wylosowałem sobie właśnie to imię i wówczas mnie przyjęto. To była pierwsza część tego przyjęcia do klanu. Później, za kilka miesięcy, przyjechał przedstawiciel tego klanu, też o imieniu Kalungi, i oficjalnie potwierdził moje klanowe członkostwo.

W książce mamy całą listę tych klanów i okazuje się, że one wszystkie są takie "totemiczne". Mają zwierzęta w swoich "godłach".

Tak, totemami są zwierzęta.

To niech nam teraz ojciec wytłumaczy, jak się w ogóle znalazł w Ugandzie?

Nasza prowincja w 1998 roku otrzymała propozycję założenia nowej misji w Ugandzie. Nasza franciszkańska prowincja jest krakowska, ale na przykład Franciszkanie z Warszawy mają misję w Tanzanii, już wcześniej założoną. Prowincja gdańska ma misję w Kenii. No i chodziło o to, żeby Uganda do tego jeszcze doszła, żebyśmy mogli wspólnie jedną afrykańską prowincję założyć. Myśmy się zgodzili, więc przełożony szukał chętnych. Ja się zgłosiłem, bo czułem ...

Że to jest powołanie?

Zgłosiłem się do wyjazdu jako jeden pierwszych. Pojechał jeszcze ze mną ojciec Stanisław Zagórski, starszy misjonarz, z doświadczeniem 28 lat w Zambii. Też z naszych terenów, z Gorlic pochodzi.

Góral z Gorlic.

Tak, góral. Dużo pomógł. Razem rozpoczynaliśmy tę misję w buszu.

Mówimy o powołaniu duchowym, ale też powołanie budowlańca się bardzo przydało. Tu w książce mamy taką porównawczą fotografię, widok świątyni przed ojca wizytą i po. To jest diametralna różnica.

Tak się złożyło, że skończyłem technikum budowlane i rzeczywiście to było bardzo przydatne. Lubię budować. W budownictwie człowiek widzi od razu swoje efekty pracy. Więc ma zaraz satysfakcję. A rzeczywiście udało nam się zbudować i szpital i szkoły. Wygląda to okazale. Bardzo się cieszę z tego.

Ale czasami trzeba tam w Ugandzie uderzać głową w mur, mówiąc tak metaforycznie. Co było na początku największą barierą do pokonania? Język, o którym mówimy, luganda?

Rzeczywiście luganda to jest bardzo duża bariera. A także różne zwyczaje kulturowe, które trzeba dobrze poznać, żeby nie popełniać różnych faux pas.

Czyli obca mentalność to też jest mur.

Oczywiście, to jest jedna z podstawowych rzeczy. Oprócz tego klimat.

A propos klimatu i natury... Co było takim najbardziej traumatycznym spotkaniem? Szczur, który przebiegł  po ojcu i łapką wybrał w telefonie numer międzynarodowy, czy może krwiożercze mrówki w sutannie podczas Mszy świętej?

Mam lęki przed komarami. One są uzasadnione. To nie są jakieś fobie nerwicowe.

Po prostu malaria.

Tak, byłem 10 razy chory na malarię. Przez 3 ostatnie lata już nie byłem chory, więc się bardzo cieszę. Jednak, kiedy słyszę komary, to mam takie ... nie chciałbym być już chory. Ale pewnie będę.

Wcale się nie dziwię tym lękom. Opatulony w trzy koce, trzęsący się tak, że cały pokój się trząsł razem z ojcem.

Tak to właśnie wygląda. Przeszedłem trzy takie ostre malarie, mózgowe, tak że człowiek jest na granicy śmierci. Na szczęście byłem w szpitalu i podano mi leki. Więc się z tego wychodzi. Jednak najwięcej ludzi na świecie, najwięcej dzieci, umiera na malarię.

Mówimy o lekach, ale chinina powoduje głuchotę.

No, na przykład. Chinina już rzadziej jest stosowana, są już zamienniki. Część z tych ziół się używa w innych lekach. Są jednak medykamenty nowsze. W Afryce stosuje się obecnie szczepionkę, która na razie ma 60% skuteczności. Zobaczymy, jak będzie. Malaria, oprócz AIDS, jest wielkim problemem dla Afryki.

Bardzo się ojciec bał, kiedy ogłuchł od chininy, która była podawana przez kroplówkę?

Tak, od chininy ogłuchłem. Od innych lekarstw, to znowu chodziłem jak pijany, kiedy byłem chory na brucelozę. Miałem sporo tych różnych doświadczeń z utratą zdrowia. Przez kilka miesięcy cały świat mi się poruszał, bo uszkodzono mi błędnik. Wtedy miałem obawy. Nie mogłem prowadzić samochodu. Nie wiedziałem, czy będę mógł pracować na misji, czy powrócę do zdrowia. Na szczęście wróciłem i cieszę się bardzo z tego.

Z tym samochodem to też były przygody, zwłaszcza z naprawianiem, pokątnym.

Wydawało mi się, że będę mógł oszczędzić, ponieważ wszystkie serwisy są bardzo drogie. Myślałem, że taniej będzie po znajomości. Gdzieś ktoś mi tam powiedział, że w slumsach jest dobry mechanik. Pojechałem do slumsów i... przepłaciłem. Straciłem cały dzień, cały czas pilnowałem, a do tego tam zrobili samochód, że...

...po wyjeździe odpadło koło.

Odpadło koło. Konsekwencje tego były znaczne. Później musiałem jechać do prawdziwego mechanika, serwisowego i zapłacić drugie tyle.

Co tanie, to drogie. A propos chorób, bo tutaj sporo mówiliśmy o malarii, miał ojciec też kontakt z chorymi na trąd. Bardzo się ojciec bał ich dotyku?

Na początek odwiedziliśmy parafianina i nie wiedziałem, że to jest trąd. Mogłem się domyślać. Chociaż wydawało mi się, że w dzisiejszych czasach nie jest problemem trąd w Afryce. Jednak zorientowałem się po ranach, po palcach, których nie było...

Widzimy to na drastycznych fotografiach.

Tak, umieściłem zdjęcia w książce. Byłem potem w szpitalu dla trędowatych, który założyła w latach 50. XX wieku pani doktor Wanda Błeńska, lekarka z Poznania, która 44 lata pracowała w Afryce, żyła tam, prowadziła badania. Ona właściwie wyleczyła wschodnią Afrykę z trądu. Zaleczyła, bo trąd się pojawia. Teraz, kiedy rozmawiałem z jej uczniem, który jest odpowiedzialny za leczenie  tej wschodniej, równikowej Afryki, to mówił mi, że jak pani doktor Błeńska przyjechała, to miała 100 przypadków dziennie. A była jedynym lekarzem specjalistą w tej dziedzinie. Obecnie mamy w całej Ugandzie 100 zachorowań na rok.

Co było dla ojca taką największą pokusa do grzechu? Przepraszam za to intymne pytanie. Czy to był może demon ciekawości historycznej? Bo czytamy w książce "Spalić paszport", że ten demon podszeptywał ojcu do ucha, żeby choć na chwilę skraść z archiwum strzeżone dokumenty na temat historii Ugandy?

Sytuacja była taka. Kiedy byłem w archiwach i tego materiału rzeczywiście dotykałem ... pierwotnego wspaniałego materiału ... dotykałem i wiedziałem, że nie jestem w stanie go metodami, jakimi znałem, opanować. Później kupiłem aparat fotograficzny i zacząłem robić fotografie i powiększać je na komputerze. Z czasem wypracowałem sobie taką metodę. Na początku nie wiedziałem jednak, co robić. Dopiero ktoś później mi podpowiedział ten sposób. Ale najpierw przyszedłem do archiwum i pomyślałem: Boże, jak ja to wszystko wykorzystam? Przecież nie jestem w stanie przez te kilka godzin, które spędzałem w archiwach (a potem jeszcze zmęczony musiałem wrócić do misji) tego wszystkiego przepisać, tego wszystkiego zapamiętać, żeby potem zacytować w pracy. Trzeba przecież podać dokładne cytaty, jakoś to ułożyć.

I pojawiła się pokusa.

Na początku poprosiłem, czy mogą mi te dokumenty udostępnić. Odpowiedzieli, że nie mogą, bo się boją. Niektóre dokumenty były bardzo ważne. Pomyślałem sobie, że wezmę je sobie do domu, potem wrócę na drugi dzień i przyniosę; że nikt mnie może na tym nie przyłapie. Były takie myśli. Jednak nie zrobiłem tego. Później ktoś mi doradził aparat fotograficzny i na tym się oparłem. Fotografowałem teksty, tysiące, tysiące stron. I to przyniosło efekt.

A propos różnych pokus i grzechów, to na pewno w Ugandzie nie grozi grzech nieumiarkowania w jedzeniu i piciu. Często ojciec głodował?

Ja nie głodowałem. Było tak, że sobie niedojadałem. W tej chwili nie mamy kucharki, i jest to problem, żeby dobrać kogoś, kto będzie dobrze nam gotował i nauczył się polskich potraw. Ale ja nie głodowałem. Natomiast widziałem głód. Widziałem ludzi, którzy umierają z głodu.

Czasami dzieci mają jedną miseczkę ryżu na dzień.

Dzieci tak mniej więcej tam jedzą. Jeden posiłek dziennie. Jeszcze, żeby to był ryż, to byłoby bardzo dobrze. Często są to niedojrzałe mango. Z drzew je same muszą sobie zrywać. Muszą sobie radzić. To jest bardzo bolesne, kiedy się na to patrzy.

A z piciem był duży problem? Myślę o wodzie.

Z wodą jest problem, oczywiście. Chociaż my, tak prawdę powiedziawszy, trzydzieści-czterdzieści kilometrów od Nilu jesteśmy w linii prostej. To jest dorzecze Nilu. Jednak, żeby dojechać do Nilu, żeby dotrzeć do wody, to trzeba ponad 120 kilometrów jechać. A ludzie nie przejdą przez bagna. Chociaż bagna wyschły i krowy tam się pasą ...

Krowy z wielkimi rogami.

Tak, to jest specyficzny rodzaj krów w tamtym rejonie. Zrobiliśmy tak projekt, że 60 studni żeśmy wyremontowali, oczyścili, część wywiercili. Tak, że to jest duża pomoc dla ludzi. Bo ludzie z bagien biorą wodę, a kiedy bagna wyschną, to rzeczywiście mają problem.

Ale nie samą wodą człowiek żyje. Jest też piwo ... z bananów.

Ale żeby było piwo z bananów, musi być deszcz. Teraz na przykład w Sudanie południowym, oprócz tego, że jest wojna, nie pada. Jeden z dziennikarzy, który odwiedził moją misję niedawno, opowiadał mi, że jest tam klęska. Jeszcze tego WHO nie ogłasza, bo chodzi o badania. Muszą sprawdzić statystyki, ile osób dziennie umiera. Jednak umiera tam wiele osób dzienne.

Jak już ojciec wspomniał, Uganda to jest miejsce wojen. Na fotografiach widzimy wraki sowieckich czołgów. Wiele jest w tym państwie takich śladów kolonialnej przeszłości? Nie myślę tylko o tych materialnych śladach.

W tej chwili te materialne ślady się zacierają. Te czołgi zniknęły. Kiedy przyjechałem, to jeszcze je widziałem, teraz ich już nie ma. Są jeszcze oczywiście ludzie okaleczeni po tych wojnach, po wojnie domowej z lat 80. XX w. To była wojna pomiędzy Miltonem Obote a Yoweri Musevenim. Dopiero kilka lat temu uciekł z kolei generał Joseph Kony, który był rebeliantem. Zorganizował sobie wojsko z dzieci. Napadał na szkoły. Chłopców szkolił na "maszyny do zabijania", a dziewczynki sprzedawał do muzułmańskiego Sudanu.

Ksiądz spowiadał takiego chłopca.

O spowiedzi to nie możemy rozmawiać. Natomiast rzeczywiście kilkoro dzieci, które były w tej armii, spotkałem. To są tragiczne wspomnienia.

Uganda to jest ojczyzna krwawego psychopaty, dyktatora Idi Amina. Ojciec go bardzo barwnie opisuje. Porównałbym to z "Hebanem" Ryszarda Kapuścińskiego. Bardzo ciekawe opowieści.   

Dziękuję.

Przypomnijmy tę postać naszym słuchaczom i czytelnikom.

W latach 70. XX wieku Idi Amin przejął władzę w Ugandzie i rządził przez 9 lat. Był on na początku żołnierzem w armii angielskiej. To był człowiek niewykształcony. Później kiedy przejął władzę, miał ją oddać. Jednak spodobało mu się zostać dyktatorem, więc sam sobie nadawał stopnie, sam sobie projektował różne odznaczenia, sam sobie je nadawał. Ogłosił się marszałkiem, ogłosił się Królem Szkocji. Pamiętamy to ze wspaniałego filmu "Ostatni król Szkocji". Bardzo ciekawie ukazuje jego fenomen. Jest też wiele obrazów dokumentalnych. O Aminie dużo wiemy. To był chory psychicznie człowiek, który zniszczył ten kraj.

Dawał do jedzenia ... ludzinę.

To są fakty. To są plemienne zwyczaje. Kanibalizm w niektórych plemionach funkcjonował.

Jaki jest ten katolicyzm miejscowy w Ugandzie? Ja tutaj na kapitalnym zdjęciu, jednym z wielu zamieszczonych w książce "Spalić paszport", widzę choinkę. Jednak zupełnie nie przypomina ona naszego drzewka bożonarodzeniowego. To jest taka kupa zeschłych liści bananowca.

Na Boże Narodzenie z reguły ścinamy bananowca, bierzemy go i wsadzamy do jakiejś dużej doniczki, jakimiś wstążkami go dekorujemy. I taką szopkę robimy z suchych liści bananowych. Do tego figurki kupiliśmy, przywieźliśmy z Europy. Robimy to, żeby stworzyć klimat Bożego Narodzenia. Jasełka wystawiamy z dziećmi, z młodzieżą przed Mszą świętą. To też taki klimat tworzy. Przypominamy tę historię z Betlejem.

A propos młodzieży, to bardzo zabawny był dla mnie widok młodych Afrykanów, przystępujących do Komunii świętej w swoich najlepszych strojach, czyli... w piżamach.

Zdarzyło się tak, ponieważ szkoły z Polski przysyłają nam czasem jakieś dary. Akurat był transport piżam. Rozdałem to w szkole. No i kilka osób przyszło do Pierwszej Komunii właśnie w piżamach.

Myślę, że rodzice w Polsce mogliby sobie popatrzeć na to. Myślę o tych rodzicach, którzy czasami swój ostatni grosz wydają na te bogate komunijne stroje.

Można sobie tę historię przeczytać,  trochę się ubawić i zobaczyć jak to wygląda w innej kulturze.

Uganda to nie jest jedyny kraj, który poznał ojciec z autopsji. Jaki kawałek Afryki poznał ojciec naocznie, nausznie, nosem, smakiem, dotykiem?

To przede wszystkim sąsiednie kraje. Prowincja warszawska ma Tanzanię. Współpracujemy ze sobą, różne rekolekcje razem organizujemy. Miałem okazję zwiedzić jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie - Zanzibar. Łódką płynąłem z Dar Salam. Był sztorm. Pogoda niesamowita. Krańcowa przygoda, która rzadko komu się zdarza. Człowiek widzi, że to mogą być ostatnie chwile, że ocean może nas połknąć. Potem była historia wspaniałego wejścia na Rwenzori, cudowne góry, deszczowe.

Deszcz pada tam właściwie 360 dni w roku.

Tam mieliśmy deszcz oraz śnieg w wysokich partiach, na wysokości 5000 metrów. Również wspaniała jest Kenia. Miałem możliwość zwiedzenia parków narodowych. To są rzeczywiście takie wspaniałe rzeczy. To są plusy misji. Mamy wytchnienie, możemy podziwiać niesamowitą przyrodę, to co Bóg stworzył. To jest dla nas misjonarzy wspaniały przywilej.

Tych opowieści w książce jest ocean. Na koniec jeszcze jedna - ku zabawie.

Ku zabawie, ale i ku przestrodze. Dla młodych. Pewnego wieczora, gdy zamykałem misję, mój katechista powiedział, że chciałby poślubić kobietę, z którą przyszedł. Zapytałem, kiedy? Odpowiedział, że w święta Bożego Narodzenia. A to już było za dwa tygodnie, to był bardzo krótki czas. Zapytałem ją, czy jest katoliczką. Odparła, że nie. Chrześcijanką? Też nie. Ale chce mieć katolicki ślub, być katoliczką. Zacząłem tłumaczyć, że jeśli chce się wierzyć, to trzeba wiedzieć, w kogo się wierzy. Trzeba najpierw poznać. A dwa tygodnie to jest bardzo krótki czas, żeby poznać pana Jezusa i żeby w naszej religii zawrzeć małżeństwo. On wytaczał argumenty, że on ją nauczy. Tłumaczyłem, że dla mnie to jest niewystarczający czas, że ja nie mogę ich pobłogosławić, nie mogę formalnie zalegalizować tego związku w imię Kościoła, jako proboszcz parafii. Dyskusja była dość ostra. On argumentował, że już kupił krowy, że już we wsi ogłosił ten ślub, nie konsultując ze mną, co mnie bardzo podenerwowało. Powiedziałem, że się nie zgadzam i zamknąłem misję. Rozczarowany, został na lodzie, wrócił do swej wioski. Ale następnego dnia o tej samej porze znów się pojawił. To już było o zmroku, więc tę panią, z którą przyszedł nie bardzo rozpoznawałem. Wydawało mi się, że to inna osoba była. Pytam go o to. A on odparł, że dzisiaj to już przyprowadził taką kobietę, która jest gotowa. Jest dobrą katoliczką, ma w papierach, że była ochrzczona. Proszę, mogę z nią porozmawiać, by się przekonać, że ona wszystko wie. Ona jest przygotowana, by wyjść za niego za mąż. Sam już bowiem nie może żyć. Na święta chce wziąć ślub. Pobłogosławiłem. Jednak może nieroztropnie zrobiłem, bo żyli później razem tylko rok. Potem ona od niego uciekła.

Wiele walorów ma książka ojca Bogusława Dąbrowskiego "Spalić paszport". Jeszcze powiedzmy, na jaki cel ta książka jest przeznaczona.

Zbiór tych różnych historyjek, które mi się przytrafiły, i tych radosnych, i tych smutnych, i tych tragicznych, zebranych przeze mnie przez 16 lat, składa się na książkę "Spalić paszport". A sprowokowała mnie do tego konieczność utrzymania szkoły technicznej w Ugandzie. W tej szkole zawodowej młodzież ma się przygotowywać do życia, żeby mieć zawód, żeby sobie radzić. Las posadziliśmy, więc uczymy stolarzy. Zakupiliśmy komputery. Mamy kursy sekretarek, gotowania, fryzjerstwa. Mamy również kursy obróbki metalu dla chłopców. Będzie elektryczność. Rozwijamy działalność. Na razie mamy 80 studentów. Chciałbym, żeby było ich 200 w najbliższym czasie. Niektórzy nie mają możliwości zapłacenia, bo są albo sierotami, albo tam, gdzie mieszkają są prowadzone jakieś działania wojenne. Więc się boją. Nie ma im kto tych pieniędzy dać. Potrzebujemy też funduszy na opłacenie nauczycieli. Stąd powstał pomysł napisania tej książki. Część pieniędzy z jej sprzedaży zostanie przeznaczona na tę szkołę techniczną - Technical Institute in Kakooge imienia Jana Pawła II.

Bardzo dziękuję za rozmowę.