Jeżeli na jakimś organizmie pojawia się wrzód (a taki wrzód w polskim Kościele niewątpliwie istnieje), to dobry lekarz usuwa go skalpelem, a nie wali siekierą na odlew, tak jak to zrobili twórcy "Kleru". Śmiem twierdzić, że od początku nie chodziło, aby Kościół uzdrowić, ale aby mu dokopać, ile tylko wlezie. Winny niewinny, ale i tak "każdy klecha musi oberwać". Zwłaszcza że jest to chwytliwe i na czasie. A "Złoty Lew" na festiwalu w Gdyni, jak i sukces kasowy, są murowane.

UWAGA! Recenzja zdradza istotne elementy fabuły.

Ceniłem pana Wojciecha Smarzowskiego za jego niepokorną twórczość. Szczególnie za "Wołyń", który został zrealizowany obiektywnie i uczciwie. Reżyser pokazał w nim panoramę postaw, począwszy od sprawiedliwych Ukraińców, ratujących polskich sąsiadów, oraz Polaków, ratujących z kolei Żydów, po ludobójców z Ukraińskiej Powstańczej Armii. Nie zabrakło też dobrze zarysowanych postaw niemieckich i rosyjskich okupantów. 

Z tego powodu z nadzieją czekałem na nowy film pana Smarzowskiego, który miał poruszyć trudne i bolesne problemy polskiego Kościoła. Tym bardziej, że zawsze byłem zwolennikiem - czego wyraz dałem w publikacjach "Księża wobec bezpieki" i "Chodzi mi tylko o prawdę" - ujawniania zła. Przemilczenie i tuszowanie bowiem prowadzi do jeszcze większej patologii.

Niedawno mogłem obejrzeć film "Kler", który swoją premierę będzie miał dopiero za kilkanaście dni. Szczerze mówiąc, film ten bardzo mnie rozczarował. Nie dlatego, że pokazuje wspominane zło, ale że czyni to w sposób niesłychanie tendencyjny, wręcz propagandowy. Miałem wrażenie, że scenariusz pisał ktoś, kto zna Kościół katolicki nie z autopsji, ale jedynie z podglądania "przez dziurkę od klucza" lub z opracowań IV Wydziału Służby Bezpieczeństwa, który w czasach komunizmu miał zwalczać "reakcyjny kler". Same uproszczenia i schematy, na dodatek ukazane w myśl zasady niechlubnej pamięci Czesława Kiszczak, szefa zbrodniczej bezpieki - "korek, worek i rozporek". Co więcej, na ekranie nie widzimy ani jednej pozytywnej postaci w sutannie czy habicie.

Do tego dochodzą elementy profanujące wartości religijne, czego przykładem jest parodia Ostatniej Wieczerzy, którą Jezus spożywał z apostołami, a w czasie której ustanowił sakramenty kapłaństwa i Eucharystii. Dotyczy to też ośmieszania innych sakramentów jak spowiedź czy namaszczenie chorych, których księża (według scenariusza Wojciecha Rzehaka, skądinąd wicedyrektora szkoły wspólnoty protestanckiej w Krakowie) udzielają albo po pijaku, albo "na odwal się". Zwieńczeniem tego jest scena finałowa, gdy główny bohater, ks. Kukuła (Arkadiusz Jakubik), oblewa się benzyną i podpala w czasie poświęcenia sanktuarium, które sprawuje arcybiskup Mordowicz (Janusz Gajos). Dzieje się to na tle księży koncelebrujących w białych albach oraz zgromadzonego episkopatu (liczni statyści w ornatach i biskupich infułach). Co więcej, wierni nie ratują desperata, ale szybko, w nienaturalny sposób, jak pod sznurek, ustawiają się, tworząc znak Opatrzności Bożej, z płonącym Jakubiakiem pośrodku jako okiem.

Wojciech Smarzowski, twierdzi, że cały film oparty jest na faktach. Pytam więc go publicznie, gdzie i kiedy miało miejsce takie wydarzenie? Jak zareagowaliby Żydzi i ambasada Izraela, gdyby w ten sposób przedstawiono Gwiazdę Dawida? A jak zareagowaliby muzułmanie na profanację ich symboli? To drugie pytanie jest retoryczne, bo z góry wiadomo, jaka byłaby odpowiedź.

Czy film coś zmieni? Przede wszystkim, lobby homoseksualne może spać spokojnie. Smarzowski ze względu na poprawność polityczną (bez niej nie dostałby żadnej nagrody, tak jak za "Wołyń") starannie to lobby ominął. Cicho-sza! Tak samo nie ma żadnych odniesień np. do "Tygodnika Powszechnego" czy "Znaku", choć rzecz dzieje się w Krakowie, jak i do "otwartego Kościoła". Również, o, dziwo!, nie ma nic o. Tadeuszu Rydzyku i jego dziełach w Toruniu. Odnoszę wrażenie, że tych najsilniejszych Smarzowski po prostu bał się zaczepić.

Spokojny może być również polski episkopat. Wprawdzie na ekranie pojawia się wspomniany arcybiskup-szwarccharakter, ale z gry Gajosa, który w sutannie biskupa porusza się jak przysłowiowy słoń w składzie porcelany, widzowie co najwyżej będą się śmiali. Także z jego rynsztokowych powiedzonek np. "żydowska p...a" czy "do ch...a karmazyna". Jak i z tego, że aktor nie potrafił nawet porządnie uczynić znaku krzyża.

Raczej spokojna może też być partia PiS, której nazwa nie pada ani razu. Tutaj Smarzowski okazał się lojalny wobec sponsorujących go instytucji. A aluzje do rządu można na upartego dopasować nie tylko do ekipy Mateusza Morawieckiego i Beaty Szydło, ale i do Donalda Tuska i Ewy Kopacz, których ministrowie tak często przyjeżdżali do kurii krakowskiej i byli wspierani (zwłaszcza w tłumieniu lustracji) przez poprzedniego metropolitę. Z kolei jedynym prezydent RP, który jest pokazany na ekranie to Aleksander Kwaśniewski. Nie ma też przebitek z papieżem Franciszkiem, którego Smarzowski ponoć uwielbia, a jedynie są z Janem Pawłem II, do którego ma chyba inne uczucia. Nic nie będzie uwierać także prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego. Wprawdzie Kościół krakowski został w filmie sponiewierany, ale to przecież dla b. członka PZPR i SLD, tylko miód na skołatane serce.

W kogo ten film najbardziej uderzy? W zwykłych księży, którzy pracują na parafiach i uczą w szkołach, a którzy z ukrywaniem pedofili nie mają nic wspólnego. Stanie się to w myśl zasady "Kowal zawinił, Cygana powiesili". Także siostry zakonne, które pracują z dziećmi i pomagające biednym, a które Smarzowski i Rzehak też przedstawili jako degeneratki. Dostanie się także narodowcom i kibicom sportowym. Vide: scena skopania Lajkonika na Rynku Głównym. Nie ma co, "piękna" promocja Krakowa. Uderzy także w ludzi z "Solidarności". Nie wiem, po której stronie stał Wojciech Smarzowski w stanie wojennym (był już wtedy pełnoletni), ale przeplatając sceny mszy św. za Ojczyznę i śpiew "Boże, coś Polskę" z aktami gwałtu małego chłopca, którego to przestępstwa dokonuje kapelan "Solidarności", jednoznacznie się wyraził. Nawiasem mówiąc, gwałciciela gra Rafał Mohr, ten sam, który z m.in. Dorotą Stalińską i Krzysztofem Zanussim stanął w obronie Romana Polańskiego, oskarżonego o pedofilię. Pikanterii dodaje fakt, że Zanussi, który znieważył 13-letnią ofiarę Polańskiego, nazywając ją "małą prostytutką", przyczynił się do przyznania filmowi Smarzowskiego 3,5 miliona zł dotacji. A wielu innym odmówiono. Taka to postawa twórcy "od moralnego niepokoju".  

Po premierze filmu na pewno nie jednemu wikaremu czy katechecie lub zakonnicy się oberwie. Będą szykany, wyzwiska, napisy na murach czy wybijanie szyb, tak jak to zostało pokazane w filmie. Winny czy niewinny, ale "każdy klecha musi oberwać". Zwłaszcza, że jest to chwytliwe i na czasie.

No cóż, "Złote Lwy" na festiwalu w Gdyni, jak i sukces kasowy, są murowane. Pytanie tylko, co dalej z tym złem i jego przyczynami, gdy wszystko za kilka miesięcy ucichnie?