Wygląda na to, że aktorzy faktycznie potrafią zatracić się w roli. Wcielając się w postać są zdolni wyprzeć się samego siebie. Przynajmniej w części. Szczególnie ci, którzy posługują się w swej sztuce technikami psychologicznymi nawiązującymi do tak zwanej metody Stanisławskiego. Przekonują o tym w pracy opublikowanej w "Royal Society Open Science" badacze z McMaster University w Kanadzie, którzy poddali młodych aktorów badaniom mózgu z pomocą aparatury funkcjonalnego rezonansu magnetycznego. Wcielanie się w role z "Romea i Julii" Williama Szekspira sprawiało, że... zmieniała się aktywność ich mózgu.

Nie trzeba studiować aktorstwa, by zdawać sobie sprawę z tego, że recytowanie tekstu głęboko różni się od wczuwania się w emocje postaci. Wystarczyło brać udział w szkolnych przedstawieniach, by wiedzieć, że pierwsze przypomina zwykłe czytanie, drugie wymaga emocjonalnego, często głębokiego zaangażowania. Kanadyjscy naukowcy postanowili zbadać, czy te różnice poziomu zaangażowania mają jakieś przełożenie na aktywność mózgu osoby recytującej tekst, czy też wcielającej się w rolę. Okazało się, że tak.

Eksperyment miał pokazać, co dzieje się w mózgu, gdy aktor daje się porwać roli. Do udziału w nim zaproszono ochotników, którzy przeszli już pewien etap studiów aktorskich. 15 osób brało udział w próbach "Romea i Julii". Potem zapraszano ich do laboratorium wyposażonego w aparaturę obrazowania z pomocą rezonansu magnetycznego. Każdy z młodych aktorów miał w czasie eksperymentu do wykonania wiele zadań. Najpierw proszono ich, by odpowiadali na pytania dotyczące ich samych lub granej postaci Romea lub Julii we własnym imieniu, potem, by wypowiadali się na przykład, jak ich bliscy przyjaciele. Wszyscy aktorzy byli Kanadyjczykami, jednym z zadań było wypowiadanie się z brytyjskim akcentem. Potem następowała właściwa częsś eksperymentu, w której osoby - wciąż umieszczone w aparaturze NMR - proszono o "zagranie" fragmentów swojej roli ze sceny balkonowej "Romea i Julii". 

Analiza zebranych zapisów pokazała, że w czasie, gdy aktorzy mieli się wypowiadać jako ktoś inny, obniżała się aktywność kory przedczołowej ich mózgu, rejonu istotnego dla kontroli zachowań i przewidywania ich konsekwencji. Jeśli wcielali się w rolę Romea lub Julii, spadek ten był jeszcze bardziej widoczny i obejmował większy obszar. To sugeruje, że grając swoje role aktorzy rezygnowali z części swojej osobowości, nie w pełni identyfikowali się z sobą. Zapamiętaniu się w roli towarzyszyło z kolei zwiększenie aktywności tak zwanego przedklinka, rejonu mózgu odpowiedzialnego za uwagę i koncentrację. 

Autorzy pracy przekonują, że choć w życiu odgrywamy wiele ról, choćby ojca, matki, pracownika, obywatela, do wszystkich podchodzimy w pierwszej osobie. Aktorzy, którzy grają jakąś postać, muszą przyjąć perspektywę kogoś innego. "Wydaje się, że w trakcie gry muszą przyblokować swoje ja, tak jakby ich postać przejmowała nad nimi kontrolę" - mówi pierwszy autor pracy, dr Steven Brown z McMaster University. "Ten spadek aktywności, odpowiadający zmniejszeniu świadomości własnych cech i opinii wydaje się elementem sztuki aktorskiej". Co ciekawe, z badań wynika, że zmiana akcentu w tym pomaga. Zwiększenie aktywności rejonu odpowiedzialnego za uwagę i koncentrację także wydaje się naturalne, aktor cały czas musi pamiętać, kim w końcu - w danej roli - ma być.