Ponad sześć godzin trwały wielkie sobotnie protesty w Paryżu podczas których doszło do starć z policją. Francuzi sprzeciwiający się polityce Emmanuela Macrona zaatakowali kamieniami, butelkami i metalowymi prętami funkcjonariuszy, którzy odpowiedzieli gazem łzawiącym, granatami hukowymi, armatkami wodnymi i pałkami. Spalona została ciężarówka. W stolicy odbyły się największe demonstracje, ale „żółte kamizelki” pojawiły się w sobotę na ulicach wielu francuskich miast. W Paryżu protestowało osiem tysięcy osób, w całej Francji 106 tysięcy. Zatrzymano ponad 130 osób, w tym ponad 40 w stolicy.

Uczestnicy demonstracji wtargnęli na Pola Elizejskie, gdzie wznosili barykady - choć wcześniej zakazała im tego paryska prefektura policji - i próbowali zbliżyć się do Pałacu Elizejskiego. Tłumaczyli, że znowu chcą - tak jak tydzień temu - protestować pod oknami prezydenta Macrona. Wykrzykiwali też hasła "Macron, rezygnacja" i "Macron - złodziej".


Policjanci próbowali zatrzymać demonstrantów. Większość uczestników protestu to tzw. "żółte kamizelki" - Francuzi ubrani w kamizelki odblaskowe, którzy protestują przeciwko niedawnym podwyżkom cen benzyny i coraz gorszym warunkom życia. W tłumie można było też dostrzec ubranych na czarno anarchistów. 

Nad Polami Elizejskimi widać było kłęby czarnego dymu. Oprócz stosów opon zapłonęły m.in. stoliki, krzesła i inne meble z okolicznych kawiarni i restauracji. Przez moment wydawało się, że sytuacja się uspokaja. Później szturmowych oddziałów policji wycofała się z Pól Elizejskich, prawdopodobnie po to, by wzmocnić ochronę Pałacu Elizejskiego i Parlamentu. Uczestnicy protestu wznieśli więc na środku Pól nową wielką barykadę, która miała zablokować drogę powrotną policjantom. Paryska policja bezskutecznie apelowała do uczestników anty-prezydenckiej demonstracji, by opuścili Pola Elizejskie. Na miejscu spalono ciężarówkę.

Sprzeciwiamy się polityce Marona, a więc to nie on będzie decydować gdzie mamy protestować. Jesteśmy u siebie! Mam wrażenie, że zmagamy się z dyktaturą, bo władze w ogóle nas nie słuchają - powiedziała korespondentowi RMF FM jedna z protestujących.

Niech Macron odda nam Francję. Zrobił z naszego kraju pośmiewisko, w ogóle nie słucha obywateli - mówiła inna uczestniczka protestów.

Dopiero ok. godziny 18 tłumy zaczęły się rozchodzić, a służby sprzątały barykady. Po protestach Paryż wyglądał jak po bitwie. Jak relacjonował  korespondent RMF FM późnym wieczorem w mieście było tlące się resztki barykad, kilka zwęglonych pojazdów, poprzewracane metalowe barierki oraz dziury w jezdni - bo wcześniej uczestnicy starć obrzucali policjantów kostka brukową.


"Rewolucja francuska"?

Minister spraw wewnętrznych Francji Chistophe Castaner skomentował użycie przez paryską policję gazu łzawiącego i armatek wodnych. Stwierdził, że było to konieczne ze względu na członków ugrupowań skrajnie prawicowych, którzy - jak powiedział - odpowiedzieli na wezwanie liderki Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen i włączyli się w demonstracje, atakując funkcjonariuszy. 

Prezydent Macron z oburzeniem zareagował na zamieszki. "Hańba tym, którzy atakowali siły bezpieczeństwa, hańba tym, którzy użyli przemocy wobec innych obywateli i dziennikarzy" - napisał na Twitterze, podkreślając, że na takie akty przemocy nie ma we Francji miejsca.




Niektórzy obserwatorzy protestu komentując ostatnie wydarzenia mówią nawet o "rewolucji francuskiej". Z jednej strony takie określenie jest usprawiedliwione, bo tłumy Francuzów protestują już ósmy dzień w ponad stu rejonach kraju przeciwko polityce Macrona.

Co ciekawe, ta fala protestów obywateli wybuchła spontanicznie - nie została zorganizowana ani przez partie polityczne, ani przez związkowe centrale. Demonstranci często maja w rękach francuskie flagi.

Z drugiej strony skala demonstracji jest ograniczona. Na paryskich Polach Elizejskich protestuje - według danych MSW- nie więcej niż osiem tysięcy osób.

Część Francuzów obawia się, że zdjęcia barykad, płomieni, kłębów dymu i szturmujących oddziałów policji w centrum Paryża, które obiegły cały świat mogą spowodować, że zagraniczni turyści będą bali się przyjeżdżać do francuskiej stolicy - tak jak wcześniej było to już po zamieszkach w podparyskich imigranckich gettach, aż później po serii krwawych zamachów islamskich terrorystów.

Był to drugi weekend protestów przeciw rosnącym cenom paliw. Przed tygodniem zorganizowano je w ponad 2000 miejscach, a wzięło w nich udział 280 tysięcy osób. Jak podało ministerstwo spraw wewnętrznych, w protestach śmierć poniosły dwie osoby, a ponad 600 doznało obrażenia. 

Przyczyną niezadowolenia "żółtych kamizelek" - nazywanych tak z powodu odblaskowych strojów, które są obowiązkowym wyposażeniem francuskich samochodów - jest zapowiedziana przez administrację prezydenta Macrona kolejna podwyżka akcyzy na paliwa, w tym zwłaszcza na olej napędowy. Jak informuje AFP, w ciągu ostatnich 12 miesięcy jego cena we Francji wzrosła o 23 proc., do ok. 1,51 euro za litr, co jest najwyższym poziomem od początku XXI wieku. Po części przyczyną tego wzrostu jest podniesienie podatków - w tym roku zwiększyły się one o 3,9 eurocentów za litr benzyny i 7,6 eurocentów za litr paliwa typu diesel, a od 1 stycznia mają zostać podniesione odpowiednio o 2,9 oraz 6,5 eurocentów za litr.

Władze chcą w ten sposób skłonić kierowców do wymiany bardziej szkodliwych dla środowiska samochodów z silnikami diesla, które we Francji są dość rozpowszechnione, jednak wielu mieszkańców małych miast i wsi - skąd głównie wywodzą się uczestnicy ruchu "żółtych kamizelek" - na to nie stać.

(mn, nm)