W Rio nie ma gorszych miejsc niż favele. Do niektórych lepiej w ogóle nie chodzić. Aż trudno uwierzyć, że może mieszkać tam ponad dwa miliony ludzi.

Ponad sto lat temu swoje pierwsze domy na wzgórzach w Rio biedacy budowali z gałęzi roślin o nazwie favela. To właśnie stąd wzięła się nazwa dzielnic biedoty. W  Rio może być ich ponad pół tysiąca. W niektórych sytuacja poprawiła się w ostatnich latach - ludzie mają światło i wodę, jest też bezpieczniej. Ale w wielu favelach nadal rządzą gangi, które mają broń i sprzedają narkotyki.

Do faveli, gdzie poszedłem pieszo, prowadzą długie, niewiarygodnie strome schody. W pewnym momencie się kończą, a zaczyna się istny labirynt przesmyków między domami, tarasami, stromymi podejściami, które nagle znowu przechodzą w kręte, wąskie schody. W takim miejscu po zmroku już po kilku krokach traci się orientację.

Po drodze spotykam starszą kobietę. Uśmiecha się. Nie mówi po angielsku. Dogadujemy się więc na migi. Chyba chce mi pokazać widok na ocean. Jest zdziwiona, kiedy tłumaczę, że chcę obejrzeć favelę. Choć może być i tak, że w ogóle mnie nie zrozumiała. Kobieta znika w miejscu, gdzie droga nagle kończy się i jest coś, co przypomina wejście do domu. Ale nie ma tam drzwi, tylko kotara. Robię kilka kroków dalej i jestem na czymś, co przypomina przydomowy taras. Ma najwyżej cztery metry kwadratowe powierzchni. Kiedy się rozglądam, wszędzie widzę pranie: tuż obok, nade mną, na wysokości twarzy. A tam, gdzie prania nie ma - są rozciągnięte sznurki. I co chwilę natykam się albo na zniszczony, plastikowy fotel, albo na części od roweru, albo worki ze śmieciami.

Kiedy spoglądam w górę, na dachach domów widzę wielkie, plastikowe pojemniki na wodę. W domach na pewno jest światło. Z podnóża wzgórza widać to po zmroku: zbocze aż roi się od rozświetlonych małych okien. Ale przewody opadają tu luźno, na zewnątrz ścian. A podłączenie jest tak prowizoryczne, że zaraz przewody mogą się zerwać. W pewnym momencie widzę przymocowany do ściany kran i umywalkę. Najwyraźniej w domu było za ciasno, żeby je tam montować. Choć to, co widzę trudno nazwać domem. Zrobione jest z czego się dało: cegieł, pustaków, kamieni, kawałków betonu. Dachy to czasem tylko kawałki falistej blachy. I nie wiadomo, gdzie kończy się jeden dom, a zaczyna drugi. Albo czy prowizoryczna dobudówka na wysokości trzech metrów to tylko piętro domu czy może już osobny budynek. Ale i tu żyją ludzie. W tej faveli może ich być nawet do 70 tysięcy.

Nagle czuję, że ktoś mnie obserwuje. Jestem tu obcy. Ciemnoskóry mężczyzna stoi kilka metrów wyżej. Ma twarz bez wyrazu. Robiąc zdjęcie jego domu pozdrawiam go gestem ręki. Czeka chwilę i robi to samo. Być może to zgoda na dłuższy pobyt w tym miejscu. Ale dla mnie to już czas powrotu. Na schodach mijam jeszcze kolejnych mieszkańców: młody mężczyzna z rowerem na ramionach, kilka kobiet z torbami. Wszyscy mozolnie i ciężko pną się do góry, niewykluczone że kolejny już raz dzisiaj. A temperatura to co najmniej 30 stopni.

Próbuję rozmawiać ze spotkanym mężczyzną. Znowu na migi. Zdaje się, że mieszka tu od pewnego czasu, a pracę ma w mieście. Ale gdzie - tego już nie potrafi mi wytłumaczyć. Tak, jak wielu ludzi z tego miejsca może pracować w hotelu, fabryce, sprzątać ulice albo jeździć taksówką. Ci, którym się nie wiedzie, pracy nie mają od lat.

Kiedy schodzę w dół, nagle kontrast(który to już raz w Rio):stojąc tyłem do faveli, której brzydoty nie potrafię nawet opisać, mam przed sobą piękny,skalisty, oświetlony przez słońce brzeg oceanu.