Wróciłem na wzgórze z pomnikiem Chrystusa w Rio de Janeiro. Kilka dni temu mgła zakryła wszystko. Dziś wiem, co mogłem stracić nie wracając tam raz jeszcze.

Bez widoków z tej góry nie da się zrozumieć fenomenu Rio de Janeiro. Tam jak na dłoni widać to połączenie natury i cywilizacji, gór i wieżowców, plaż i wysp. No i stamtąd widać też słynną Maracanę.

Tym razem wybrałem inną trasę - wjazd samochodem. Na samą górę wjeżdża się specjalnymi busami, które bez przerwy kursują z góry na dół. Ale i tak chętnych jest tak dużo, że żeby dostać się do samochodu, trzeba stać w kolejce. Początek kilkukilometrowej trasy to brukowana ulica. Jest tak stroma, że ma się wrażenie, jakby samochód nie był w stanie tam wjechać. Tuż przed szczytem z kolei to już zakręt za zakrętem. Aż dziw bierze, jak dwa busy mijają się w tym miejscu.

Pomnik w promieniach słońca, bez mgły, przytłacza ogromem. Z dołu figurę trudno objąć obiektywem aparatu. Dlatego niektórzy robią zdjęcia leżąc na plecach. Z kolei ci, którzy pozują rozciągają ramiona, przyjmując pozę Chrystusa z pomnika.

Do kamiennych ogrodzeń na skraju tarasu trudno się dostać, tak gęsty jest tłum u stóp pomnika. Ale tylko z tych miejsc widok jest najpiękniejszy. To, co widać w dole przytłacza niesamowitością kontrastów, kolorów, kształtów i form wyłaniających się z oceanu i jego brzegów.

Droga w dół to nieustanne zapamiętywanie tego, co się zobaczyło. Ale zjazd jest też błyskawicznym powrotem do rzeczywistości. Pokonywanie górnego odcinka busem przy znacznej prędkości sprawia, że trzeba kurczowo trzymać się samochodowego fotela, tym bardziej że jeśli nagle zza zakrętu wyłoni się auto jadące pod górę, szybkie hamowanie jest nieuniknione. Im niżej tym droga jest już spokojniejsza. A już na samym dole myślisz: "A może jednak jeszcze raz tam wrócić?"