"Czy miałem poczucie, że są ludzie, którzy jeszcze żyją, ale którym nie da się pomóc na czas? Był taki jeden przypadek. Wszedłem do przewróconego wagonu przez okno, tam była widoczna tylko ręka. Mężczyzna wyciągnął tę rękę i kiwał o pomoc. Zrobiłem zastrzyk, ale wyciągnąć go nie można było spod tego żelastwa". Ponad 30 lat po katastrofie kolejowej pod Otłoczynem dramatyczne wydarzenia wspomina dr Janusz Cetler, który jako jeden z pierwszych dotarł na miejsce tragedii.

Zobacz również:

Tomasz Fenske: Na miejscu był pan jako jeden z pierwszych...

Dr Janusz Cetler: Byłem pierwszym lekarzem, który był na miejscu wypadku, ponieważ dostaliśmy telefon od kierowcy, który jechał tą szosą i usłyszał huk, a później wołanie o pomoc. Zatrzymał się, zorientował i zadzwonił do pogotowia kolejowego. Ja miałem wtedy akurat dyżur. To była 4:30, tak mniej więcej, no i pojechaliśmy... Zdawałem sobie sprawę, że będzie to wyglądało tragicznie, w końcu zderzenie czołowe...

Ale skali katastrofy pewnie się pan nie spodziewał.

W ogóle. Jak przyjechałem, dopiero się przejaśniało, ale już było widać ruch. Ci, którzy ocaleli, wynosili innych z wagonów, rannych wyciągali. Jak już przyjechaliśmy i zobaczyliśmy, jaki to jest ogrom, zaczęliśmy wzywać następne karetki, żeby przyjeżdżali skąd się da, miejskie pogotowie, wojskowe, z Ciechocinka, z Włocławka, z najbliższych miast.

Co pan robił na miejscu?

Zajmowaliśmy się selekcją rannych, ocenialiśmy, kto pierwszy musi trafić do szpitala. Zakładaliśmy opaski, robiliśmy zastrzyki, jeśli dało się dojść... ale w pierwszym momencie wszystko działo się tak szybko. Jeden lekarz na takiej katastrofie to było za mało.

Pamiętam taką relację - chyba jednego ze strażaków - że nie mogliście się na miejscu doliczyć jednego wagonu.

Tak, była taka sytuacja, że wagon, który jechał za lokomotywą, "wkleszczył" się w nią zupełnie, pchany przez kolejny, który był za nim podczepiony. Zostało z niego podwozie, blacha tylko. To były takie zwały stali, że nie można było dojść do tych ludzi. Prosiliśmy strażaków, by ich jakoś wyciągali, ale nie można było używać ani piły, ani innych sprzętów, które mogły wywołać iskrę, bo tam wszędzie pełno było paliwa z lokomotywy. Więc to wszystko trzeba było robić ręcznie.

Mówi pan: "Selekcjonowałem rannych do karetek". Miał pan takie poczucie, że są ludzie, którzy jeszcze żyją, ale którym nie da się pomóc na czas?

Był taki jeden przypadek. Pamiętam, że wszedłem do przewróconego wagonu przez okno, tam była widoczna tylko ręka. Mężczyzna wyciągnął tę rękę i kiwał o pomoc. Zrobiłem zastrzyk, ale wyciągnąć go nie można było spod tego żelastwa, bo był tak przyciśnięty, że się po prostu nie dało.

Jak pan sobie poradził z tą traumą? Już później, po dyżurze.

Ja przez pierwsze godziny... najpierw był stres, jak jechaliśmy na wypadek, ale to było tylko przez godzinę. Później było tyle pracy, że człowiek o tym nie myślał. Wyjechaliśmy po 4:00, a z dyżuru wróciłem o 16:00 do domu. Jeszcze w domu... ten stres się tak naprawdę zaostrzył. Ciągle chodziłem dookoła stołu, płakałem, nie wiedziałem... żona mnie uspokajała, dzieci. Dopiero po tygodniu się to wyciszyło. Teraz jest spokój, choć wspominam to od czasu do czasu. Ale na widok relacji w telewizji odżyły te wszystkie obrazy. Zdawałem sobie sprawę, jak to tam wygląda i jaka tragedia jest na miejscu wypadku. Z tym, że widziałem, że sprzęt już tam był znacznie lepszy. Nasz był taki prosty, karetki nie były jeszcze tak wyposażone. Ale my też daliśmy sobie radę - tak, jak można było.

Co by pan doradził tym, którzy przeżyli ten stres? Pan ma już ponad trzydziestoletnią perspektywę...

Wszyscy muszą mieć poczucie, że zrobili, co mogli, takiego dobrze spełnionego obowiązku. Ratownicy, ale też pasażerowie. Pamiętam tego jednego człowieka pod Otłoczynem: jechał z Kołobrzegu, dziś już nie wiem, jak się nazywał. Zanim jeszcze przyjechali lekarze i karetki, on biegał, pomagał rannym, wyciągał, zakładał opaski, opatrunki robił, z czego tylko można było. Był niesamowicie dzielny. Takim ludziom trzeba dziękować.

Wracając jeszcze do soboty... Zaskoczyło pana, że po ponad 30 latach wydarzył się podobny wypadek?

Bardzo. Przy obecnym wyposażeniu maszynistów w łączność i urządzenia takich wypadków nie powinno być. Ja rozumiem, że może być jakaś drobna pomyłka, ale nie takie tragedie. Nie mogę sobie wytłumaczyć, jak to się mogło stać, przecież maszyniści mają łączność telefoniczną. 30 lat temu, kiedy dyżurna ruchu zobaczyła, że pociąg przejechał punkt kontrolny, mogła tylko wybiec, krzyczeć i patrzeć, jak pociąg się oddala, nie można go było zatrzymać. Ale w tej chwili, przy tej łączności - to się nie powinno zdarzyć.

Katastrofa kolejowa w Otłoczynie koło Torunia wydarzyła się w sierpniu 1980 roku. Była najtragiczniejszą w historii Polski - zginęło wtedy 67 osób, a 62 zostały ranne.

Pociąg pasażerski zderzył się ze składem złożonym z pustych wagonów towarowych. Maszynista tego ostatniego z nieustalonych do dziś przyczyn ruszył na szlak w kierunku Torunia, zignorował sygnał "Stój!" na semaforze i wjechał na tor przeznaczony do jazdy w przeciwnym kierunku. Służby zabezpieczenia ruchu kolejowego, choć odkryły zagrożenie, z powodu braku łączności radiowej z maszynistami nie były w stanie zatrzymać pociągów.