"Ludzie nie byli w stanie wytrzymać widoku sekcji zwłok swoich dzieci. Mdleli" - mówi Janusz Sielski, milicjant, który uczestniczył w śledztwie ws. zabójstwa czterech chłopców przez Mariusza Trynkiewicza. To Sielski ujawnił, że zabójcą jest Trynkiewicz.

Monika Gosławska: Jak przyjął pan informację o tym, że Mariusz Trynkiewicz może wyjść z więzienia?

Janusz Sielski: Nie mamy na to żadnego wpływu. On odsiedział karę 25 lat i może wyjść. Wszystko zależy od sądu, czy podejmie decyzję o umieszczeniu go w zamkniętym ośrodku w Gostyninie. Do tego czasu cała odpowiedzialność spadnie na policjantów. Lepiej jednak, by został odizolowany od społeczeństwa.

Jak pan ocenia możliwości policji? Czy jest możliwe upilnowanie Mariusza Trynkiewicza?

To będzie trudna praca dla policji. Przecież lepiej być obserwowanym, niż obserwować. Wszyscy politycy zabierają głos w tej sprawie, a cała odpowiedzialność i tak spadnie na barki policjantów z tej komendy, na której teren on trafi. Powodzenie tej operacji zależy od wielu czynników. Nie można wykluczyć, że w obliczu jakiejś wielkiej tragedii, dyżurny policji będzie musiał decydować, czy wziąć policjantów z punktu obserwacyjnego.  Chcielibyśmy wierzyć, że przeszedł on resocjalizację, ale wątpliwości jest dużo. Na niebezpieczeństwo znów będą narażone dzieci.

Kiedy został pan włączony w tę sprawę?


Na samym początku. W chwili, gdy znaleziono złożone w lesie nadpalone zwłoki dzieci. Ich ciała były ułożone jakby na ołtarzu albo na stosie ofiarnym. Wprowadziło to nas w błąd - uznaliśmy, że to zrobili sataniści. Głośno było wtedy o nich w Piotrkowie. Ułożenie zwłok mogło na to wskazywać. Później okazało się, że "satanistę" wychowaliśmy w Piotrkowie.

Wydarzenia sprzed 26 lat były niezwykle drastyczne. Najbardziej odczuli to ci, którzy zmuszeni byli w nich uczestniczyć. Pan był wśród tych osób. Co na panu zrobiło największe wrażenie w tej straszliwej historii?

Palenisko, o którym wspomniałem i oględziny miejsca tragedii. Horror w realu przeżyłem jednak podczas sekcji zwłok chłopców. Tak drastycznego widoku jeszcze nie widziałem, chociaż często uczestniczyłem w takich wydarzeniach. Tak zmasakrowanych ciał nigdy nie widziałem. Tyle ran. To było straszne przeżycie. Wzięliśmy wtedy ze sobą rodziców tych dzieci. Chodziło o identyfikację. Ludzie nie byli w stanie wytrzymać tego widoku. Mdleli. Tylko jeden - wytrwały Stanisław Kaczmarek - rozpoznał swojego syna.

Czy braliście pod uwagę udział osób trzecich? Sam pan wspomniał, że tych ran było tak dużo, trzech chłopców i jeden Trynkiewicz.

Zastanawialiśmy się wszyscy, jak jeden człowiek mógł to zrobić. Jednak kiedy go zatrzymywaliśmy przyznał się, że to on sam jest sprawcą. Później w trakcie wizji lokalnej pokazywał, jak to robił. Pedofilia jest nam znana od zarania dziejów, ale z taką jej odmianą jeszcze się nie spotkałem. To jest niepojęte, by czerpać satysfakcję z mordowania dzieci. Nie znalazłem takiego przypadku w historii polskiej czy nawet europejskiej kryminalistyki.

Braliście pod uwagę to, że mógł mu pomagać ojciec?


Nie. Ojciec w tym czasie załatwiał mu przedłużenie terminu przerwy w karze (Mariusz Trynkiewicz w chwili zatrzymania miał przerwę w odsiadywaniu wyroku za molestowanie chłopców). Wyeliminowaliśmy ojca z grona ewentualnych sprawców. Kiedy jednak przyszliśmy po Mariusza Trynkiewicza, ojciec tam był. Myślę, że to był wielki jego spowiednik - wierzę, że syn o wszystkim mu opowiadał. Kiedy zabraliśmy Mariusza Trynkiewicza do komendy, przyznał się do wszystkiego. Nie powiedział tylko o zamordowaniu pierwszego z chłopców Wojtka Pryczka. Po tym przesłuchaniu złożyłem meldunek, że społeczeństwo może odpocząć, bo zabójca trzech chłopców został zatrzymany.

Monogram na zasłonach pomógł w zdemaskowaniu sprawcy.

Tak. Kiedy wszedłem do tego mieszkania zauważyłem na zasłonach czerwoną literkę "T" - ten sam motyw znajdował się na materiałach, w które owinięte były zwłoki dzieci.

Jak wyglądało mieszkanie Mariusza Trynkiewicza, kiedy przyszliście po niego?

Wszędzie było dużo szmat i wody, jakby mieszkanie było doprowadzane do porządku. Dlatego zarządziłem szczegółowe oględziny tego miejsca.

W jaki sposób wpadliście na trop Mariusza Trynkiewicza?


Wysłaliśmy telegram do wszystkim komend w kraju, by wytypowano wszystkie osoby podejrzane o czyny lubieżne w stosunku do dzieci. Przychodziło wiele informacji nie mających związku ze sprawą. Zwróciliśmy dopiero uwagę na komunikat nadesłany z pobliskiego Sulejowa. Mówił on o byłym nauczycielu Mariuszu Trynkiewiczu skazanym za molestowanie chłopców. Według tej informacji powinien w tym czasie przebywać w zakładzie karnym. Kiedy ta informacja dotarła do mnie, wiele rzeczy zaczęło mi pasować. Przypomniał mi się wyszyty na bieliźnie i zasłonach monogram "T". Wiele rzeczy zaczęło mi pasować. Poprosiłem kolegę o sprawdzenie tego, czy ten człowiek rzeczywiście przebywa w więzieniu. Bardzo szybko dostałem informację, że ma przerwę w odbywaniu kary. Wtedy wkroczyliśmy do jego mieszkania.

Jak zareagowaliście, gdy usłyszeliście wyrok - cztery razy kara śmierci?

Ulgą. Nikt nie spodziewał się innej kary. Takie zwyrodnienie jest niepojęte. Stwierdziliśmy, że to mógł zrobić tylko jakiś szaleniec, którego nie można wypuścić na wolność. Problem w tym, że karę śmierci zamieniono na 25 lat więzienia. Nikt nie pomyślał o tym, by przed wprowadzeniem amnestii wprowadzić karę dożywotniego więzienia.