"Cała para poszła w gwizdek”, „Z dużej chmury mały deszcz”, „Góra urodziła mysz” – takie popularne powiedzenia najlepiej oddają zapowiadaną polityczną rewolucję, z której niewiele wyszło. Czy Platforma składając propozycję PiS-owi faktycznie liczyła na to, że rządząca partia powie „tak”?

Iskierka nadziei w Platformie się tliła. Jak opowiadali nam jej politycy, podejrzewała, że za ostatnimi medialnymi aferami wokół LPR-u i Samoobrony może kryć się PiS i łudziła się, że oferując przyśpieszone wybory pomoże partii braci Kaczyńskich pozbyć się koalicjantów i wyjść z politycznego bagna.

Łudziła się tym bardziej, że z samego PiS-u płynęły sygnały, że wspólne rządzenie z Samoobroną i LPR-em budzi tam coraz więcej niesmaku. Zachęcająco podobno brzmiały również przecieki, że gdyby propozycja padła, zostałaby poważnie rozważona.

Ale przy ogniu seksskandalu Platforma chciała też upiec własną pieczeń. Wiadomo, że nic tak nie cementuje partii jak perspektywa szybkich wyborów. Oferta miała być więc też swoistą ucieczką do przodu przed zgrzytami wewnątrz partii. Ucieczka była jednak wyjątkowo krótka. Już pierwsze nieoficjalne komentarze polityków PiS-u nie brzmiały zachęcająco, a Ludwik Dorn naigrawając się nieco z oferty przypieczętował jej los.

Prawo i Sprawiedliwość uważa, że na decyzję o zrywaniu koalicji jest stanowczo zbyt wcześnie. Chce czekać na wyniki prokuratorskiego i medycznego śledztwa. I dopiero gdy się doczeka, będzie myśleć o tym, co dalej…

...Myśleć być może nawet o rozwiązaniu parlamentu. Jednak pomoc Platformy zarówno w tym myśleniu jak i ewentualnym rozwiązywaniu nie jest PiS-owi niezbędna.

Agnieszka Burzyńska, Konrad Piasecki

RMF FM