Obraz sytuacji w sprawie możliwych przyczyn i ew. obecności trotylu w samolocie, który rozbił się w Smoleńsku nie zmienił się od wtorkowego przedpołudnia. Późniejsze wydarzenia dostarczyły nie wyjaśnień, ale jedynie mułu informacyjnego, a ich komentarze - wyłącznie deklaracji politycznych. Poćwiczmy logikę; czy nie mogło być na przykład tak:


Trotyl - skąd i jak?

Na częściach wyposażenia samolotu rzeczywiście są śladowe ilości trotylu, czyli trinitrotoluenu, znanego jako TNT. Nie zdziwi to nikogo, kto wie, że mikroskopijne okruchy tego materiału można znaleźć na rękach i ubraniu każdego, kto się z nim wcześniej stykał. Jak na przykład grupa dziennikarzy, którzy na przełomie marca i kwietnia 2010 właśnie Tupolewem o numerze 101 polecieli do Afganistanu, gdzie między innymi mogli oglądać i dotykać opartych na trotylu improwizowanych materiałów wybuchowych.

To fakt niesprzeczny ani z tłumaczeniem Naczelnej Prokuratury Wojskowej o tym, że być może to, co znaleziono to trotyl, ale nie zostało to jeszcze stwierdzone, ani z treścią artykułu "Rzeczpospolitej", o znalezieniu trotylu na 30 fotelach.

Ba, a propos liczby tych foteli - zgadnijcie ilu było uczestników wspomnianego wyjazdu do Afganistanu...

Ktoś wspomni - "Rzeczpospolita" pisała również o trotylu na skrzydle. Odpowiem - jeśli samolot kilka dni lata i stoi w strefie działań wojennych, natknięcie się na drobiny trotylu w dowolnej jego części dziwić nie powinno. Można wyobrazić sobie też banalne dotknięcie skrzydła przez mechanika sprawdzającego lotki, a wcześniej z zaciekawieniem oglądającego przykładowego afgańskiego "ajdika" (IED - Improvised Explosive Device - improwizowany ładunek wybuchowy).

...a nitrogliceryna?

To najtrudniejszy do wyjaśnienia fragment artykułu "Rzeczpospolitej". Niestety, kompletnie niedorzeczny, zatem poddający w wątpliwość jego całość. Niesprzeczna z logiką jest jedynie możliwość, że znaleziona w samolocie nitrogliceryna to rozcieńczony do 1 proc. roztworu lek nasercowy. Jeśli miałaby to być nitrogliceryna - materiał wybuchowy znany z filmu "Cena strachu" - to warto zdać sobie sprawę z tego, jak bardzo niestabilny jest to materiał. Nitrogliceryna detonuje nawet po uderzeniu ciężarem 1 kilograma z wysokości... 2 cm i kompletnie nie nadaje się na stosowany wprost materiał wybuchowy. Obłaskawieniem jej barbarzyńskiej mocy było zmieszanie jej z ziemią okrzemkową, co pozwoliło na jej kontrolowane użycie. Alfred Nobel zarobił miliony na opanowaniu nitrogliceryny i stworzeniu w ten sposób wygodniejszego i bezpieczniejszego dla użytkowników dynamitu. Nie sposób wyobrazić sobie przetrwania przez nitroglicerynę uderzenia samolotu o ziemię bez detonacji, a ta z użyciem nitro musiałaby być gigantyczna.

Znaczenie znalezienia materiałów wybuchowych?

Niestety dla zwolenników tej hipotezy - nie ma związku z ew. wybuchem. Tego nie twierdziła nawet "Rzeczpospolita". Wybuch jest w istocie bardzo gwałtowną zmianą ciśnienia, wywołującą łatwe do rozpoznania obrażenia. U żadnej z ofiar katastrofy takich obrażeń nie stwierdzono. W znalezieniu trotylu w samolocie, jeśli się ono potwierdzi, istotne będzie zaś nie to, skąd się tam wziął, ani co w istocie znaczą jego "śladowe ilości". Jeśli nie wybuchł - to bez znaczenia.
Ważniejsze, że o wykryciu materiałów wybuchowych nie dowiedzieliśmy się od Rosjan, a ich obecność stwierdzili polscy eksperci ponad 2,5 roku po katastrofie. Co to oznacza dla wiarygodności przygotowywanych na potrzeby śledztwa rosyjskich ekspertyz? Czy ktoś w nie uwierzy, jeśli wiemy, że trotyl na pasie bezpieczeństwa jednej z ofiar dało się wykryć zwykłym walizkowym zestawem do wykrywania podstawowych materiałów wybuchowych, do kupienia za 260 dolarów? A nie mogły tego zrobić wykwalifikowane i dysponujące najlepszym sprzętem badawczy kadry Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej? Wolne żarty...

Kompromitacja... czyja?

Wydarzenia, czy raczej wypowiedzi, które nastąpiły po wtorkowym przesileniu (konferencja prasowa Naczelnej Prokuratury Wojskowej - 13:30) oddalają nas od jakiegokolwiek związku z faktami. Prezes PiS mówił o zamordowaniu 96 osób, premier Tusk, że nie może sobie z prezesem, który tak mówi ułożyć życia w tym samym kraju, potem prezes pytał, czy Tusk chce go zamordować, czy tylko skazać na banicję... - związek tych wypowiedzi z kwestią trotylu jest mocno pośredni i wynika bardziej z intencji wiążących i wypowiadających te słowa, niż z logiki. Niektórzy mówią o obłędzie... Morderstwo popełnione przez trotyl, który nie wybuchł? Czy przez jego zatajenie? Wyrzucanie prezesa z kraju przez premiera? Same absurdy.

 Wszystko to jedynie rezonans polityczny prostych faktów, wzmacniający, ale i zniekształcający ich wymowę.   Podobnie oderwane od istoty rzeczy są późniejsze wydarzenia w "Rzeczpospolitej". Przyznanie się do pomyłki, z którego redakcja się wycofała, nagłe urlopowanie redaktora naczelnego, wewnętrzne śledztwo "jak to się stało, że to opublikowaliśmy?!" - wszystko to nie zmienia sytuacji, opisanej w akapitach powyżej. To szum informacyjny, pozbawiony jednak informacji - bo co kogo obchodzi co ustali ktoś, kto w parę godzin zmienia zdanie trzykrotnie?

Nie zmienia sytuacji także nie wiadomo do kogo skierowany list otwarty w obronie autora artykułu, Cezarego Gmyza. Sygnatariusze oświadczają, że nie wierzą, że mógł się pomylić, brnąc w deklaracje wiary zupełnie, jakby ta ich wiara stwarzała nieomylność Gmyza.

Najbardziej imponującym przykładem, jak do sprawy odnosi się sam zainteresowany jest jego wczorajszy tweet "Serdeczne pozdrowienia dla załogi najlepszego na górnym Mokotowie warzywniaka przy Dąbrowskiego". Sam Dirty Harry Callahan nie odniósłby się do sprawy zwięźlej.
 
Tak naprawdę w sprawie wtorkowej publikacji Rzeczpospolitej istotne jest tylko to, że wywołała... potwierdzenie NPW, że trotyl mógł znaleźć się w Tupolewie. I potwierdziła, że wobec ekspertyz, przekazywanych przez Rosjan należy mieć poważne wątpliwości.  Reszta to piana.