12 lat temu narzekaliśmy na nieudany mundial w wykonaniu biało-czerwonych. Na mistrzostwach w Korei i Japonii wygraliśmy tylko z USA. Czas pokazał jednak, że w kolejnych trzech wielkich imprezach nie potrafiliśmy ugrać nic więcej, a teraz w ogóle nie pojechaliśmy do Brazylii. "Mundial nam nie wyszedł, ale na lotnisku w Warszawie czekało na nas kilka tysięcy kibiców. Czuliśmy to wielkie wsparcie i radość. W końcu po wielu latach otworzyliśmy drzwi do wielkiej piłki. Nasz sukces był przełamaniem takiej psychologicznej emocji i tak to wspominam - z radością, sympatią" - mówi Patrykowi Serwańskiemu selekcjoner reprezentacji z azjatyckiego mundialu Jerzy Engel.

Patryk Serwański: Kiedy wspomina pan mundial sprzed 12 lat i wyjazd do Korei, to jakie emocje panu towarzyszą?

Jerzy Engel: Jak pan zauważył, minęło kilkanaście lat. Po takim czasie właściwie eliminacje i mundial zlały się w jedną całość. Cały czas byliśmy z tą samą ekipą i te dwa lata są dla mnie pasmem fantastycznych zdarzeń. Czego więcej można oczekiwać od życia zawodowego? Byłem selekcjonerem drużyny narodowej i pojechałem z nią na mistrzostwa świata. Mieliśmy wspaniałą serię meczów bez porażki, były takie mecze jak te z Ukrainą, Walią czy Norwegią. To był wspaniały okres. Choć mundial nam nie wyszedł, to jednak na lotnisku w Warszawie czekało na nas kilka tysięcy kibiców. Czuliśmy to wielkie wsparcie i radość. W końcu po wielu latach otworzyliśmy drzwi do wielkiej piłki. Potem zagraliśmy na kolejnym mundialu, na mistrzostwach Europy. Nasz sukces był przełamaniem takiej psychologicznej emocji i tak to wspominam - z radością, sympatią. To była znakomita ekipa.

Pana początki były trudne. Liczono minuty, mecze bez strzelonej bramki. Mówiono, że Engel się nie sprawdza, że nie da rady. W końcu był gol Pawła Kryszałowicza, potem remis z Rumunią i wreszcie eliminacje. Dopiero wtedy to wszystko odpaliło.

Są dwa światy. Ten medialny, którym żyje kibic, i świat realny, w którym żyje cała ekipa. Jeżeli trener i piłkarze wiedzą, w jakim są momencie, to cała otoczka ma niewielkie znaczenie. Ja wtedy wprowadzałem nowy system gry zespołu. Zaczęliśmy grać czwórką obrońców w linii. Wcześniej reprezentacja grała dwoma kryjącymi i libero. Nie było to proste. Potrzebowaliśmy czas na selekcję i naukę nowego systemu. Chcieliśmy też wypracować kilka nowinek, którymi moglibyśmy zaskoczyć Europę, i to się udało. W końcu defensywny pomocnik Radosław Kałużny był drugim strzelcem tamtej drużyny, ale musieliśmy stworzyć taki system, który pozwoli mu te bramki strzelać. To wszystko było ćwiczone w tych przegranych i nieudanych meczach.

Brazylia to pierwszy mundial od czasu Korei i Japonii, który zmusza europejskie drużyny do zmiany strefy czasowej. To może być kłopot dla potęg ze Starego Kontynentu?

To bardzo ważny aspekt. Myśmy się bardzo skrupulatnie przygotowywali do wyjazdu do Azji. Zaprosiłem do pomocy lekarzy, którzy współpracowali z polskimi sportowcami przed igrzyskami olimpijskimi w Seulu. Oni dokładnie rozpisali nam, jak powinno to wszystko wyglądać i jak mamy się adaptować do nowego klimatu już na miejscu. Wiele rzeczy się sprawdziło, ale jednego nie przewidzieliśmy. Tego, że piłkarze będą tak emocjonalnie to przeżywać, że nikt nie będzie mógł spać przed meczami. Wielu z nich musiało korzystać z tabletek nasennych. Druga sprawa, o której teraz można powiedzieć, to alergia. Nie wiemy, skąd to się wzięło, ale z niektórymi musieliśmy jechać do szpitala. To były rzeczy, które bardzo przeszkadzały nam już na miejscu, niestety wcześniej ich nie przewidzieliśmy.

Co by nie mówić odbiór tamtego mundialu był bardzo negatywny. Jak pan traktował te docinki, skecze, piosenki, które opisywały te dwie porażki na mistrzostwach?

W tamtym czasie Polska nie była przygotowana na taką krytykę, ani piłkarze, ani kibice. Dopiero uczyliśmy się internetu. To, co się działo wtedy w internecie i co nadal często ma miejsce, było żenujące. Kiedy piłkarze zobaczyli, jak to wygląda, byli załamani. Niektórzy przecież łapali ciężkie kontuzje w eliminacjach, by wywalczyć awans - choćby Adam Matysek czy Jacek Zieliński. Jest jednak i inny epizod. Po porażce z Portugalią, kiedy było już wiadomo, że odpadniemy, przyszli do mnie Koreańczycy z hotelu. Okazało się, że przyszło z Polski parę worków czegoś dla reprezentacji. To były telegramy. Wspaniałe, w których dziękowali za emocje, pocieszali. Poprosiłem, żeby te telegramy wywiesić na ścianach w drodze na stołówkę. Piłkarze idąc na śniadanie mogli to zobaczyć i wtedy zrozumieli, że jest inna Polska, która wspiera zespół, która kibicuje, a nie tylko szydzi. Dziś często odnosi się grę Polaków do tamtego okresu, wspomina się tamte eliminacje i mundial. Przecież na kolejnych wielkich turniejach nikt nie dokonał więcej od nas.

Po tamtym mundialu nie brakowało panu tej wielkiej piłki?

Zdobyłem jeszcze potem Puchar Cypru z Apoelem Nikozja, byłem blisko awansu z Wisłą Kraków do Ligi Mistrzów. To wszystko nie skończyło się na mundialu, ale przyznam, że dostawałem dużo propozycji, choć mało którą przyjmowałem. Jeżeli jest to propozycja klubowa, która jest dobra, ciekawa, to się podejmę. Jeśli takiej możliwości nie ma, podajemy sobie ręce, a ja mówię, że to nie jest dla mnie. Przez 6 lat w PZPN-ie jako dyrektor sportowy jeździłem na zgrupowania z reprezentacjami młodzieżowymi, zakładałem dres i pomagałem trenerom w prowadzeniu zajęć. Byłem przy drużynie, czułem zapach trawy - to też było fantastyczne.