O wyciągnięcie konsekwencji prawnych, ale też politycznych i moralnych, wobec tych, którzy mogli przyczynić się do katastrofy smoleńskiej, chce zabiegać Jarosław Kaczyński. Ustalenie osób odpowiedzialnych politycznie za katastrofę nie wymaga śledztwa. Ale to trzeba powiedzieć w odpowiednim momencie tak, by usłyszała o tym cała Polska i cały świat - stwierdził w wywiadzie dla "Gazety Polskiej".

Jarosław Kaczyński mówił w wywiadzie, że dla niego sprawa zaczęła się "wówczas, gdy zakwestionowano prawo wyjazdu prezydenta z rodzinami katyńskimi na coroczne uroczystości upamiętniające zamordowanych polskich oficerów". Podkreślam słowo "coroczne", bo to właśnie 10 kwietnia każdego roku, a nie jak premier 7 kwietnia, organizowano wyjazd na cmentarz katyński. Tymczasem po telefonie Władimira Putina do Donalda Tuska członkowie jego gabinetu zaczęli ogłaszać wprost, że do Katynia nikt prezydenta nie zaprasza i jego wyjazd na obchody 70. rocznicy tej zbrodni nie jest koniecznością i powinnością, ale czymś w rodzaju niezrozumiałej zachcianki. Ku mojemu zdumieniu rozpoczęło się podważanie prawa Lecha Kaczyńskiego do udziału w tej uroczystości - stwierdził szef PiS. Muszę przyznać, że choć atak był kuriozalny, nawet jak na obyczaje gabinetu Tuska i jego medialnych sojuszników, to jednak nie wzbudził we mnie jakiegoś szczególnego zdziwienia, a wiedziałem już, że są zdolni posunąć się bardzo daleko. Niepokoiło, że tym razem wprost grają z Rosjanami - dodał.

Podkreślił równocześnie, że Lech Kaczyński nie wahał się, czy pojechać do Katynia. Przez pewien czas nie było jednak pewne, jak się tam uda i jak ten wyjazd zostanie zorganizowany. Później - nie pamiętam dokładnie kiedy - pojawiła się koncepcja dwóch wyjazdów. Premier oddzielnie i prezydent oddzielnie. Lech Kaczyński miał jechać razem z coroczną delegacją środowisk katyńskich, a Donald Tusk specjalnie do Putina - mówił w wywiadzie Jarosław Kaczyński, podkreślając, że "organizatorem tego corocznego wyjazdu środowisk katyńskich był rząd". Prezydent poleciał do Katynia rządowym samolotem. Nie prezydenckim - bo takiego nie było i nie ma. To rząd Donalda Tuska dużo wcześniej odmówił głowie państwa prawa do korzystania z tupolewa. Dopiero po katastrofie ministrowie i sam premier zaczęli nazywać ten samolot prezydenckim. To dość znamienne - podkreślał szef PiS.

Zdradził też, że przed 10 kwietnia wolał, by jego brat pojechał na uroczystości katyńskie specjalnym pociągiem. Te plany musiały się jednak zmienić, bo wcześniej Lech Kaczyński musiał polecieć do Wilna na spotkanie z prezydent Litwy. A to oznaczało, że nie będzie mógł pojechać pociągiem wraz z rodzinami katyńskimi. Przyznam, iż zmartwiłem się tym. Jednak nie przeczuwałem zbliżającej się katastrofy. Muszę też powiedzieć, że od jakiegoś czasu namawiałem prezydenta, by zrezygnował z latania tupolewami. Mówiłem to także jego współpracownikom. Wszyscy rozkładali ręce i mówili: "To czym latać?". Mówiąc wprost, to były takie graty, że nikt się nimi nie powinien poruszać - mówił w wywiadzie prezes PiS.

Jak relacjonował, ostatni raz widział się z bratem w piątek 9 kwietnia wieczorem, gdy odwiedzili matkę w szpitalu. 10 kwietnia o 6 rano Leszek obudził mnie telefonem. Później zadzwonił o 8:20. Myślałem, że już wylądował i dzwoni ze Smoleńska. Bardzo rzadko dzwonił z telefonu satelitarnego z samolotu. Powiedział mi, że z mamą wszystko w porządku, i poradził, bym się przespał. Pamiętam doskonale, że użył określenia: "bo się rozpadniesz" - wspominał Jarosław Kaczyński.

Opowiedział też o późniejszej rozmowie z ministrem spraw zagranicznych Radosławem Sikorskim, który poinformował go o katastrofie: Dowiedziałem się, że doszło do katastrofy. Rozbił się samolot. Wszyscy zginęli. Powiedziałem mu: "To jest wynik waszej zbrodniczej polityki - nie kupiliście nowych samolotów". Na tym rozmowa się skończyła. Zapytany, czy Sikorski odpowiedział na te słowa, wyjaśnił: Nie. Chyba zresztą sam odłożyłem słuchawkę. Po kwadransie był następny telefon. Miałem cień nadziei, że może jednak ktoś przeżył. Znów dzwonił Sikorski i kategorycznie stwierdził, że katastrofa była wynikiem błędu pilota. Pamiętam jego słowa: "To był błąd pilota". Dodał, że szef dyplomacji "oznajmił mu to zdecydowanie i jednoznacznie": Teraz myślę, że zarówno Sikorski, jak i sam Tusk, bali się, że publicznie powtórzę to, co powiedziałem Sikorskiemu podczas pierwszej rozmowy telefonicznej.

Jarosław Kaczyński zdradził, że jego podróż do Smoleńska w dniu katastrofy zorganizowali przyjaciele. Wynajętym samolotem udali się do Witebska na Białorusi, a stamtąd autokarem na miejsce katastrofy. Szef PiS przyznał, że namawiano go, by do Rosji poleciał z premierem Donaldem Tuskiem, ale odmówił. Miałem wrażenie, że Donald Tusk zdecydował się polecieć do Smoleńska wtedy, gdy dowiedział się, że ja tam lecę. Być może się mylę, ale tak to zapamiętałem - stwierdził.

Relacjonując podróż do Smoleńska, Jarosław Kaczyński zarzucił szefowi rządu, że ten ścigał się z nim w drodze na miejsce katastrofy. Poleciałem z przyjaciółmi. Wylądowaliśmy zresztą w Witebsku przed Tuskiem. Strona białoruska zachowała się bardzo poprawnie. Na lotnisku czekał autokar i samochód osobowy. Wsiedliśmy i ruszyliśmy w drogę do Smoleńska. Po drodze zorientowaliśmy się, że tempo jazdy jest spowalniane. Dziś wiem, że nasze postoje i powolne tempo jazdy były wymuszone przez ścigającą nas delegację z premierem Tuskiem, który koniecznie chciał dotrzeć do Smoleńska przed nami (…) W pewnym momencie limuzyna z Donaldem Tuskiem minęła nas i dopiero wtedy pozwolono nam normalnie jechać. To była zresztą jakaś kompletna paranoja. Bo jeśli premier polskiego rządu ścigał się ze mną, kto pierwszy dojedzie do miejsca katastrofy, to widocznie szczególnie zależało mu, by się tam pokazać. Państwo wybaczą, ale nie jestem w stanie nawet zrozumieć takiej mentalności. Ja jechałem do ciał moich najbliższych - do Leszka, Marylki, przyjaciół. To, co wyrabiał wówczas pan Tusk, po prostu nie mieści mi się w głowie - mówił w wywiadzie szef PiS.

Zapytany, czy ma pewność, że zatrzymywano ich celowo, odpowiedział, że nie ma co do tego wątpliwości. Rozmawialiśmy z kierowcą. Mówił nam: "nie lzja". Ale jak limuzyna z premierem Tuskiem bez zatrzymania nas minęła, rozkaz przestał obowiązywać. Dopiero w Smoleńsku znowu nas spowalniano. W pewnym miejscu zaczęliśmy dosłownie kręcić się w kółko, zanim dotarliśmy do lotniska, które znajduje się przecież niedaleko centrum Smoleńska - relacjonował Kaczyński.

Podkreślił, że nie chciał, by śmierć jego najbliższych "stała się głównym tematem kampanii wyborczej". Jednak jest sprawą zupełnie oczywistą, że państwo polskie nie może przejść do porządku nad tą niespotykaną wprost tragedią. Uczynię wszystko, by wyjaśnić przyczyny katastrofy samolotu rządowego. To jest dziś dla mnie najważniejsze i osobiście, i politycznie - stwierdził. Zapowiedział, że będzie zabiegał o "wyciągnięcie konsekwencji nie tylko prawnych wobec tych, którzy mogli przyczynić się do tego zdarzenia, ale także politycznych i moralnych". Ustalenie osób odpowiedzialnych politycznie za katastrofę smoleńską nie wymaga śledztwa. Ale to trzeba powiedzieć w odpowiednim momencie tak, by usłyszała o tym cała Polska i cały świat - podsumował Jarosław Kaczyński.

Wczoraj fragmenty wywiadu opublikował portal niezalezna.pl.