Przez 133 dni lansować kandydata. Polerować wniosek o wotum nieufności i wyczekiwać na idealny moment, by go złożyć. Wyjść z własnego klubu, gdy wszystko wskazywało jeszcze na to, że to będzie spokojny, leniwy poniedziałek, i dojść do marszałka Sejmu w chwili, gdy okazało się, że papież postanowił abdykować… Opatrzność chyba nie czuwa nad "projektem Gliński".

Pomysł konstruktywnego wotum nieufności sam w sobie nie był zły. Przyciągał uwagę mediów, pozwalał PiS-owi demonstrować, że nie jest opozycją wyłącznie krytykującą i destruującą, ale i próbującą być siłą realnie alternatywną i twórczą. Stonowany emocjonalnie profesor socjologii, który beznamiętnym tonem piętnuje bez litości grzechy, błędy, zaniedbania i zaniechania rządzących, pokazywał inną twarz PiS-u i dowodził, że główna siła opozycyjna nie ogranicza się do piętnowania "zdrady o świcie", ale szuka też pomysłów na to, by "zdradzających" odsunąć od władzy. Tyle że to, co w pierwszych tygodniach rodziło zainteresowanie, a nawet sympatyczną wstrzemięźliwość w obśmiewaniu skazanego wszak na niepowodzenie pomysłu, z czasem zaczęło zamieniać się w spektakl, który przestał budzić jakiekolwiek emocje i - co gorsza - zainteresowanie.  

Przesuwanie z tygodnia na tydzień i z miesiąca na miesiąc momentu złożenia wniosku, w dużej mierze wytraciło jego impet i siłę rażenia, a ponurym dla wnioskodawców zwieńczeniem tego - w zamierzeniach - wychuchanego i wstrzeliwującego się w najlepszą chwilę wyczekiwania były obrazki z poniedziałkowego południa. Jarosławowi Kaczyńskiemu, idącemu ku gabinetowi marszałek Sejmu, w połowie drogi zaczęły towarzyszyć czerwone i żółte paski migające na ekranach telewizorów, a gdy do tegoż gabinetu wchodził, stacje newsowe brutalnie przerwały transmisje z Wiejskiej, by zacząć obwieszczać, że oto po raz pierwszy od ponad 700 lat następca św. Piotra porzuca tron papieski.

Pech, pech i jeszcze raz pech - ot tyle można by na ten temat powiedzieć i napisać, pytanie jednak, czy ów pech nie jest dla PiS-u zbawienny i konstruktywny. Partia Jarosława Kaczyńskiego liczyła, że Gliński i jego misja wzbudzą mały ferment i przełamią choć część politycznych lodów, że może stanie się cud i któraś z partii opozycyjnych skusi się i na nie-do-końca-partyjnego profesora jednak zagłosuje (nadzieje, że to samo zrobi także któreś z ugrupowań koalicyjnych, od początku można było włożyć między bajki). Dziś widać, że wszystkie te kalkulacje spaliły na panewce, że Gliński nie tylko, że nie dostanie żadnych, poza PiS-owskimi, głosów, to w dodatku z nikim się chyba i nie spotka, bo kluby solidarnie mówią, że nie mają z nim o czym rozmawiać.   

Ale może i nie ma tego złego... Skoro "projekt Gliński" przestaje rokować jako show, może profesor i jego "eksperci" skupią się na wypracowaniu jakichś ciekawych pomysłów merytoryczno-programowych, które trochę ożywią działalność opozycji. Z przyjemnością wsłucham się i wczytam w pomysły (które Gliński już podobno ma) na to, co zrobić z kryzysem, bezrobociem, wzrostem gospodarczym, a nawet z kolejkami w służbie zdrowia. Jeśli nie ograniczą się one do haseł-zaklęć typu "niech rząd da więcej pieniędzy" i "niech rząd weźmie się do roboty", to może będzie to jakimś impulsem dla zajętej ostatnio głównie sobą polskiej polityki.