We wtorek Izraelczycy wybiorą Kneset, czyli 120 osobowy parlament. Te przedterminowe wybory poprzedzała emocjonalna kampania, która często sięgała poza sam Izrael. Obok politycznych przepychanek pojawiły się silne wątki polskie - w tym oskarżenia o antysemityzm - które wywołały prawdziwą dyplomatyczną burzę.

Walka o władzę w Izraelu toczy się między rządzącym od 10 lat weteranem, Benjaminem Netanjahu, a byłym szefem sztabu izraelskiej armii i politycznym nowicjuszem, Benjaminem Gantzem. Zaczęła się w grudniu 2018 roku wraz z ogłoszeniem wcześniejszych wyborów do Knesetu. Więcej o układzie sił w Izraelu, kandydatach oraz powodach rozpisania przedterminowych wyborów przeczytacie klikając w ten link.

W kampanii wyborczej od samego początku powraca budzący wśród Izraelczyków duże emocje temat z afery korupcyjnej z udziałem premiera Benjamina Netanjahu, choć równie istotne są kwestie dotyczące polityki zagranicznej i historycznej. W tym kontekście istotne okazały się również polskie wątki i ostre wypowiedzi izraelskich polityków, które mocno zaogniły kryzys dyplomatyczny między Warszawą a Tel-Awiwem.

Antysemityzm wyssany z mlekiem matki

Premier Izraela Benjamin Netanjahu był, obok amerykańskiego sekretarza stanu Mike’a Pompeo, jednym z najważniejszych uczestników Konferencji Bliskowschodniej w Warszawie 13 i 14 lutego. Po skończeniu obrad na Stadionie Narodowym pojechał wraz z grupą izraelskich dziennikarzy do Muzeum Historii Żydów Polskich "Polin". Według portali dwóch dużych izraelskich gazet, Jerusalem Post i Haaretz, miał wtedy powiedzieć, że "Polacy kolaborowali z nazistami, nie znam nikogo, kto zostałby pozwany za takie stwierdzenie" (Haaretz) lub "naród polski współpracował z reżimem nazistowskim, żeby zabijać Żydów w czasie Holokaustu" (Jerusalem Post).

Ze strony polskich polityków posypały się krytyczne komentarze. Informacje izraelskich mediów zostały zdementowane przez Ambasador Izraela w Warszawie Annę Azari, oraz kancelarię Benjamina Netanjahu - według oświadczenia, w Muzeum "Polin" premier nie mówił o polskim narodzie, a jedynie o przypadkach tych Polaków, którzy współpracowali z nazistami. Rzeczniczka polskiego rządu również cytowała wyjaśnienia Benjamina Netanjahu. Potwierdził, że w żadnym momencie nie przypisywał Polsce albo polskiemu narodowi odpowiedzialności za niemieckie zbrodnie, i że nie padła z jego strony nawet najmniejsza sugestia tego rodzaju - mówiła Joanna Kopcińska.

Emocje opadły jednak tylko na chwilę, bo ponownie podgrzał je izraelski minister spraw zagranicznych Israel Katz, który w wywiadzie radiowym stwierdził, że "Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem matki". To spowodowało kolejną falę oburzenia w Polsce, a także zdecydowane reakcje ambasady polskiej w Tel-Awiwie oraz władz w Warszawie. Premier Mateusz Morawiecki zdecydował, że polska delegacja nie pojedzie na szczyt Grupy Wyszehradzkiej, który miał odbyć się następnym tygodniu w Jerozolimie. Głos zabrała również ambasador USA w Polsce Georgette Mosbacher - dopytywana o sprawę podczas konferencji prasowej wprost stwierdziła, że Israel Katz powinien przeprosić za swoje słowa.

Wielu komentatorów wskazuje, że takie wypowiedzi izraelskich polityków są w rzeczywistości kierowane do potencjalnych wyborców. Choć opozycja często wskazuje, że nigdy nie powinny paść, to partie prawicowe, ideologicznie przychylne koalicji rządzącej pod przewodnictwem Likudu (Partii Netnajahu), zazwyczaj odbierają je jako próbę obrony "prawdy historycznej".

Kryzys zaczął się wcześniej

Początki powracającego polsko-izraelskiego sporu o politykę historyczną sięgają stycznia 2018 roku, kiedy sejm uchwalił kontrowersyjną nowelizację ustawy o IPN. W założeniu dokument miał pomóc w walce ze sformułowaniami takimi jak "polskie obozy śmierci" i umożliwić ściganie osób, które ich użyły - w tym również cudzoziemców, przebywających za granicą.

Wprowadzany w nowelizacji przepis mówił o karze pozbawienia wolności za przypisywanie narodowi lub państwu polskiemu odpowiedzialności lub współodpowiedzialności za zbrodnie popełnione przez III Rzeszę. Te regulacje niemal natychmiast wywołały ostry sprzeciw izraelskich władz - publicznie pierwsza skrytykowała je Ambasador Anna Azari, która stwierdziła, iż w Izraelu przepisy są odbierane jako możliwość oskarżania osób ocalałych z Holokaustu za ich świadectwa.

Głos zabrał też Benjamin Netanjahu, który stwierdził, że "Holokaust nie może być negowany", przekonywał też, że "ustawa nie ma podstaw". Ostatecznie nowelizacja została bez poprawek przyjęta przez Senat, ale wprowadzone przez nią przepisy okazały się po prostu nieskuteczne. Wielu ekspertów wskazywało, że realnie nie wpłynęła na możliwości ścigania osób przypisujących Polakom nazistowskie zbrodnie, a jedynym jej wymiernym efektem były poważne straty wizerunkowe.