Prawdopodobnie w piątek zostanie przesłuchana matka 2-letniego Kuby i 3-letniego Bartka poparzonych w samochodzie w Skierniewicach. Kobieta jest w szoku. Trafiła do szpitala na badania. W rozmowie z reporterką RMF FM Agnieszką Wyderką twierdzi, że wyszła z samochodu tylko na moment. Najwyżej na kilka minut.

Doszłam do samochodu, był cały zadymiony. Nie widziałam dzieci. Otworzyłam wszystkie drzwi. Otworzyłam bagażnik, żeby dym wyleciał, bo nie widziałam starszego syna. Przeszłam z drugiej strony. Chciałam wyciągnąć tego młodszego. Siedział przytomny w foteliku. To jest niemożliwe, żeby one cokolwiek zrobiły w tym samochodzie, to jest niemożliwe - opowiada kobieta.

Matka zostawiła w samochodzie swoich dwóch synów, bo poszła do szkoły odebrać trzecie dziecko. Kiedy wróciła, z auta wydobywały się kłęby dymu. Maluchy są w ciężkim stanie. Śmigłowcami LPR zostały przewiezione do szpitala przy ulicy Spornej w Łodzi. Mają poparzone dłonie, głowy i płuca. O stanie ich zdrowia zdecydują trzy najbliższe dni. Bracia są podłączeni do respiratorów. Najbardziej niebezpieczne są dla nich oparzenia płuc.Trudno powiedzieć, czy z tego wyjdą. Wydawało się w pierwszej chwili, że jest nieco lepiej. Ale płuca na podstawie badań wydają się być jednak poparzone - powiedział ordynator oddziału intensywnej opieki medycznej Andrzej Piotrowski.

Lekarze podają chłopcom leki, które mają spowodować, że uszkodzone części płuc zregenerują się. Dzieci nawdychały się również czadu. Po szczegółowych badaniach, okazało się, że mali pacjenci nie wymagają leczenia w komorze hiperbarycznej.

Policja nie wyklucza, że ogień mógł zostać zaprószony np. od pozostawionego w aucie niedopałka papierosa. Szyby w samochodzie są ciemne od dymu. Przez przednią szybę nie widać nawet kierownicy. Można sobie wyobrazić jaki tam był potworny dym. Jak musiało się to tlić i palić i jak musiały czuć się te dzieci - powiedział Artur Bisingier z policji w Skierniewicach.

Na szybach widać również ślady dziecięcych dłoni. Maluchy, prawdopodobnie próbowały się wydostać z samochodu. Pomógł im pracownik ośrodka ruchu drogowego. Mężczyzna jako pierwszy gasił też pożar. To jak na razie jedyny świadek tragedii.