"Zastałem dziecko, które miało objawy charakterystyczne dla ospy wietrznej - typowe wykwity na skórze i gorączkę" - zeznawał przed sądem jeden z lekarzy, oskarżonych ws. śmierci 3,5-letniego dziecka, u którego nie rozpoznano sepsy. "Wizyta domowa trwała dwie minuty" - replikowała matka chłopca.

Sąd Rejonowy Warszawa-Śródmieście kontynuował we wtorek proces sześciorga lekarzy z różnych warszawskich placówek, oskarżonych o błąd w sztuce, który doprowadził do śmierci 3,5-letniego Jasia Olczaka w wyniku sepsy. Stało się to po świętach Bożego Narodzenia w 2008 roku. Wcześniej, 23 grudnia, rodzice poszli z dzieckiem do prywatnej placówki, gdzie rozpoznano ospę wietrzną (nieco wcześniej przechodził przez nią starszy brat Jasia) i zlecono natychmiastowe ("na cito") badania laboratoryjne. Badań nie wykonano jednak w tym trybie.

25 grudnia do chłopca wezwano pogotowie, bo miał 40 stopni gorączki i skarżył się rodzicom na ból w stawie biodrowym. Według aktu oskarżenia, lekarz ograniczył się do podtrzymania zaleceń pediatry z 23 grudnia (zlecone badania nie były jeszcze wykonane), nie zabrał dziecka do szpitala ani nie zapisał antybiotyku, a jedynie lek przeciwgorączkowy. Ospę się przechodzi - miał powiedzieć matce dziecka, sugerując, że przesadza z obawami.

Po świętach dziecko trafiło jednak do szpitala, a później było odsyłane od placówki do placówki. Lekarze podejrzewali np. ropne zapalenie stawów. Sepsę stwierdzili dopiero wtedy, kiedy była już w zaawansowanej fazie, co odzwierciedla zapis w karcie choroby: "stan ogólny agonalny". Chłopiec zmarł w nocy z 28 na 29 grudnia.

Lekarz: Dziecko miało objawy charakterystyczne dla ospy wietrznej

We wtorek sąd przesłuchał pierwszego z sześciorga oskarżonych w tej sprawie lekarzy - doktora M.K., który 25 grudnia przyjechał z pogotowiem jednej z prywatnych lecznic na wezwanie do chorego dziecka. Lekarz nie przyznał się do winy. Wielu szczegółów nie pamiętał, bo - jak zapewniał - o tym, że dziecko zmarło, dowiedział się 8 miesięcy po fakcie, a jako "lekarz dyżurny wyjazdowy" ma kilkadziesiąt wizyt dziennie.

Zastałem dziecko, które miało objawy charakterystyczne dla ospy wietrznej - typowe wykwity na skórze, nie pamiętam, ile i gdzie, oraz gorączkę (...). Ja zaordynowałem paracetamol jako lek przeciwgorączkowy i lek przeciwwirusowy na ospę wietrzną. W karcie opisałem wizytę: dziecko w dobrym stanie ogólnym, serce i płuca bez zmian, zmiany na skórze tułowia charakterystyczne dla ospy wietrznej - mówił przed sądem oskarżony lekarz.

Jak podkreślał, objawy nie wzbudziły jego niepokoju. Zaleciłem, żeby lekarz prowadzący, który wystawił zlecenia na badania na cito, konsultował wyniki. Jako lekarz na pierwszym roku stażu byłem przekonany, że lekarz specjalista, który zlecał badania na cito, będzie chciał te wyniki zobaczyć - przekonywał. Nigdy nie traktowałem pacjenta w sposób niegrzeczny, nie używałem słów obraźliwych lub że pacjent zawraca mi głowę. Mam pacjentów jako lekarz rodzinny, setki osób. Większość jest zadowolona - zapewniał.

Oskarżony wskazywał również, że ospa wietrzna to choroba zakaźna, na którą zapada rocznie 120-130 tysięcy dzieci. W trakcie każdej choroby zakaźnej może występować gorączka. Ja uznałem, że ta gorączka to normalny objaw ospy wietrznej - mówił. Dodał, że na tym etapie nie było jasne, że ma do czynienia z septycznym zapaleniem stawu biodrowego.

Pytany, czemu nie zalecił antybiotyku, odparł, że "antybiotyk nie działa na wirusy, a ospa wietrzna to jest choroba wirusowa". Gdybym miał wyniki badań, może moje postępowanie byłoby inne. Nie jestem cudotwórcą i nie wiem, co dzieje się w stawie w środku, bez wyników badań laboratoryjnych. Wystawiłbym skierowanie do szpitala, gdyby dziecko nie było już skierowane przez specjalistę na badania laboratoryjne - podkreślał. Przekonywał, że "w prywatnych klinikach nigdy nie jest tak, że laboratorium stoi zamknięte, i jeśli badanie jest zlecone na cito, to można je wykonać".

Czyli pana praca była całkowicie w porządku, tak? - pytała oskarżonego pełnomocniczka rodziców dziecka, mec. Elżbieta Orżewska. Wychodziłem w przekonaniu, że dziecko było pod właściwą opieką, w dobrym stanie, miało robić badania. Nie dopuszczałem, że to się może tak zakończyć. Gdybym miał choć jeden procent wątpliwości, to na pewno bym inaczej zareagował - brzmiała odpowiedź. A z dzisiejszym doświadczeniem, co by pan zrobił? - dopytywała mec. Orżewska. Nie można lekarza oceniać po tragicznym zdarzeniu - odparł lekarz.

Matka: Dziecko nie zostało nawet zbadane

Po jego wyjaśnieniach głos zabrała matka zmarłego dziecka. Cała wizyta doktora trwała dwie minuty. Dziecko nie zostało zbadane, nawet dotknięte przez lekarza. Tylko zajrzał do łazienki, gdzie syn był w wannie, i powiedział: "Przecież pani widzi, że dziecko ma ospę". Informowałam, że dziecko utyka. Odpowiedział: "Ospa u różnych dzieci ma różny przebieg. Nie ma powodu do histerii". Ja na to: "Mój starszy syn przechodził ospę i nie miał ani wysokiej gorączki, ani bólu nogi", lekarz powtórzył: "Dzieci różnie chorują na ospę". Na tym skończyła się wizyta - relacjonowała.

(edbie)