Filipińska policja i wojsko szukają terrorystów, którzy podłożyli wczoraj pięć bomb w stolicy tego kraju. Wskutek wybuchów zginęło 14 osób, a ponad sto zostało rannych. Władze ostrzegają przed kolejnymi zamachami - do wczorajszych nikt się nie przyznał.

Siły bezpieczeństwa podejrzewają jednak, że mogli ich dokonać islamscy separatyści. Prezydent Filipin, Joseph Estrada zapewnił, że osobiście nakazał policji i wojsku złapanie terrorystów. "Podjęto już odpowiednie środki, by zapewnić bezpieczeństwo ludziom, uniknąć kolejnych zniszczeń i ochronić miejsca użyteczności publicznej" - oświadczył Estrada. Według informacji wywiadu, następnymi celami terrorystów mogą być przedmieścia Manili albo też elektrownie w pobliżu miasta.

Przypomnijmy: bomby wybuchały w wagonie metra, autobusie, na lotnisku, w pobliżu ambasady USA, luksusowego hotelu oraz w centrum finansowym. Najpoważniejszy w skutkach był wybuch w metrze - cztery osoby zginęły, a kolejne pięć zmarło po przewiezieniu do szpitala. Co najmniej 30 osób zostało rannych. Wybuch nastąpił w tunelu, gdy skład wjeżdżał na stację Blumentript, w zachodniej części miasta. O eksplozji w metrze mówi jeden z policjantów:

"Ustaliliśmy, że był to zamach bombowy. Jak na razie wiemy, że rannych zostało ponad 20 osób, na miejscu zginęło czworo ludzi" - mówił funkcjonariusz tuż po dotarciu na miejsce zdarzenia. Drugi ładunek eksplodował w parku, w pobliżu Ambasady USA. Pięć osób doznało obrażeń. Trzecia bomba wybuchła w autobusie na terenie terminalu w podstołecznej miejscowości Quezon, zabijając jedną osobę. Czwarta eksplozja miała miejsce na manilskim lotnisku. Na razie wiadomo tylko, że także tam są poszkodowani. Piąty ładunek podłożono przed luksusowym hotelem Dusit, w dzielnicy finansowej Makati, w centrum filipińskiej stolicy. Śmierć poniósł tam policjant. Tymczasem filipińska policja aresztowała mężczyznę podejrzanego o związek z dzisiejszymi zamachami. Zatrzymano go w dzielnicy finansowej Makati, gdzie w czasie rozbrajania bomby podłożonej niedaleko hotelu zginął policjant. Ładunek zawinięty był jak prezent świąteczny. Znalazły go dzieci, które odniosły podejrzaną paczkę na policję. Stróże prawa postanowili rozbroić go na nieczynnej stacji benzynowej.

Prezydent Filipin Joseph Estrada zaapelował wczoraj o zachowanie spokoju. "Stoją za tym desperaci i tchórze, myślący jedynie o swoich celach politycznych" - oświadczył Estrada w orędziu telewizyjnym. Zapowiedział, że władze użyją "całej mocy prawa" przeciwko sprawcom aktów terroryzmu. Prezydent Filipin i bez ostatnich zajść ma duży problem, gdyż grozi mu odsunięcie od władzy za korupcję. Parlament prowadzi już przesłuchania w sprawie impeachmentu, które mają być wznowione we wtorek po świątecznej przerwie. Opozycjoniści obawiają się, że prezydent może użyć zamachów bombowych jako pretekstu do wprowadzenia stanu wojennego. Spekulacje jednak dementował rzecznik prezydenta Mike Toledo. Stwierdził on, że to nie prawda jakoby zamachów dokonali agenci rządowi. Zapewnił też, że nie ma mowy o stanie wojennym i specjalnych uprawnieniach dla prezydenta.

Pomimo, że od piątku w 12-milionowej Manili wzmocnione są środki bezpieczeństwa miasto ogarnęła panika. Policja wyraża przypuszczenia, że eksplozje to zemsta za aresztowanie brata przywódcy ekstremistów islamskich z organizacji Abu Sajef. Jeszcze przed świętami władze ostrzegały, że organizacja ta - odpowiedzialna za porwanie w kwietniu w Malezji grupy zagranicznych turystów - może przeprowadzić serię ataków bombowych. Po zamachach władze zapowiadają rozmieszczenie dodatkowych 110 tysięcy funkcjonariuszy w stolicy.

09:00