Przyczyną wypadku polskiego autokaru na Węgrzech, w którym zginęło 19 osób, a 32 zostały ranne była prawdopodobnie zbyt duża prędkość przy wjeździe na rondo spowalniające. Według węgierskiej policji, autobus wjechał na nie z szybkością 80 km na godzinę, uderzył w krawężnik i dachował. Tragedia wydarzyła się wczoraj.

Autokar wiózł wycieczkę parafialną ze Stoczka koło Czemiernik w Lubelskiem. Pielgrzymkę zorganizował tamtejszy zakon ojców Franciszkanów. 51 osób - wśród nich duchowni - jechało do sanktuarium maryjnego w Medjugorie w Bośni Hercegowinie.

Spośród ofiar wypadku, jak do tej pory, udało się zidentyfikować 10 osób. Wszyscy ranni leżą w szpitalach. Ich stan jest ciężki, ale - jak dowiedział się reporter RMF - ich życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.

Autokar, 6-letni DAF, został wynajęty od prywatnej firmy przewozowej z Białej Podlaskiej. Jak poinformowała RMF krewna właściciela firmy, był sprawny. Potwierdziła to jedna z uczestniczek pielgrzymki. W autobusie było dwóch doświadczonych kierowców. Zmienili się niedługo przed wypadkiem.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych posiada listę osób, które przeżyły wypadek polskiego autobusu na Węgrzech. Wszystkie informacje można uzyskać pod numerami telefonu: 0 - prefiks 22 52-39-601; 52-39-885 i 52-39-447.

W Stoczku wraz z rodzinami ofiar poszukującymi informacji o poszkodowanych w wypadku był reporter RMF Cezary Potapczuk:

Na Węgry przyleciała specjalnym samolotem grupa polskich ekspertów oraz członkowie rodzin ofiar tragedii. Wiceminister infrastruktury Mieczysław Muszyński będzie na miejscu nadzorował prace rzeczoznawców i odwiedzi rannych przebywających w szpitalu.

Więcej o katastrofach autokarowych

rys. RMF

06:40