Kilka dni przed sylwestrem Holendrów ogarnęło prawdziwe szaleństwo na punkcie fajerwerków. Masowo odwiedzają więc Belgię, by kupować zakazane w ich kraju sztuczne ognie. Prawdziwe oblężenie przeżywa zwłaszcza niewielka miejscowość Baarle na granicy holendersko – belgijskiej.

W belgijskiej części miasteczka - Baarle-Hertog - znajduje się słynna "ulica fajerwerków", czyli Klokkenstraat. Sklepy z fajerwerkami stoją tam - dosłownie - jeden obok drugiego. Holenderska część tej samej miejscowości nazywa się Baarle-Nassau. Tam kupienie fajerwerków nie jest już takie łatwe. Holendrzy masowo przyjeżdżają więc do Baarle-Hertog.

Różnice w przepisach obu krajów dotyczących fajerwerków są bardzo duże. W Holandii petardy można kupić tylko na 3 dni przed Nowym Rokiem i tylko w specjalnych sklepach. Co ważne, każdy artykuł  mieć także certyfikat bezpieczeństwa. W Belgii nie ma takich ograniczeń. Tu fajerwerki są tańsze, lepsze, mocniejsze i jest tu większy wybór - tłumaczą Katarzynie Szymańskiej-Borginon Holendrzy, którzy wychodzą ze sklepów w Baarle-Hertog obładowani fajerwerkami.

Holendrzy uważają, że fajerwerki  to ich tradycja. Prawie każdy chce wystrzelić w Nowy Rok racę. Robi się to we własnym ogródku, na publicznym placu lub w parku. Sylwestrowa zabawa często kończy się jednak tragicznie. Co roku co najmniej kilkanaście osób trafia do szpitala z poważnymi oparzeniami i okaleczeniami.

Zakupy nielegalnych w Holandii fajerwerków mogą skończyć się nie tylko wizytą w szpitalu, ale także spotkaniem z policją. To jest niebezpieczne. Policja zatrzymuje samochody, sprawdza bagażniki i wlepia mandaty - przyznaje jeden z mężczyzn spotkanych przez naszą korespondentkę w Baarle-Hertog.  Kary bywają naprawdę drakońskie. Za jedno opakowanie fajerwerków można zapłacić nawet 100 euro kary.

Miasto-układanka

Baarle to miasto-puzzle, podzielone niczym skomplikowana układanka między Belgię a Holandię. Leży 100 km od Brukseli i od Amsterdamu. Część belgijska nosi nazwę Baarle-Hertog, a holenderska - Baarle-Nassau. Jak przekonała się nasza dziennikarka, granica między nimi przebiega nieraz wzdłuż ulicy albo dzieli dom na pół i przebiega przez środek czyjegoś pokoju. Podzielone na pół są także niektóre kawiarnie. Latem część stolików jest po stronie belgijskiej, a część po holenderskiej. O tym, do którego państwa należy dany dom decyduje to, na którą część  miasta wychodzą jego wejściowe drzwi. Numery domów podzielonej ulicy oznakowane są narodowymi barwami.

Niezadowolony z podziału jest tylko jeden mieszkaniec Baarle,  bo granica przebiega przez środek drzwi jego domu, a on od lat nie zgadza się na ich przestawienie. Dom leży więc bezpośrednio na granicy i należy do obu państw na raz. To nie jedyny niecodzienny budynek. Kilka domów  w niezwykłej miejscowości należy do Belgii, ale położonych jest na obszarze należącym do Holandii. To tzw. enklawy. Baarle składa się z 30 takich belgijskich i holenderskich enklaw. Ma dwóch burmistrzów, dwie rady miejskie, dwa kościoły, ale wspólną historię. Miasteczko zostało wyzwolone przez 1 Dywizje Pancerną generała Maczka, o czym - jak przekonała się Katarzyna Szymańska-Borginon - doskonale pamiętają mieszkańcy. Pamiętają oni o poległych polskich żołnierzach i palą znicze pod ich pomnikiem.

Turyści odwiedzający niezwykłą przygraniczną miejscowość są po prostu zachwyceni. Jestem trochę w Belgii, trochę w Holandii. Granica belgijsko-holenderska jest zaznaczona na ulicy, a więc czasami jestem w jednym kraju a czasami w drugim. To bardzo fajne - mówią.