"Teatr polega na tym, że jest interakcja między sceną a widownią. Jeżeli nie ma widowni, to nie ma tej sytuacji, gdzie słyszymy się wzajemnie, słyszymy reakcję widowni, poddajemy się tym reakcjom. Ja robię przedstawienia farsowe, komedie, które są „doreżyserowywane” przez widownię" - mówi w Jerzy Bończak w Popołudniowej rozmowie w RMF FM. "Jestem sfustrowany, ale z teatru nie zrezygnowałem. Dyrektorzy teatrów przygotowują repertuar na czas, kiedy teatry się otworzą, gdy będzie można spotkać się z publicznością" - dodaje gość Marcina Zaborskiego. Czy aktorzy w czasie pandemii czują się zaopiekowani? "Czujemy się jak w stanie wojennym. Wtedy też nie pracowaliśmy. (...) Po czterdziestu paru latach wróciliśmy do takiego punktu, w którym nie chciałbym się nigdy znaleźć" - odpowiada artysta.

W tym roku obchodzę 50-lecie pracy. (...) W tym czasie spotykały mnie tak różne rzeczy, przyjemne i nieprzyjemne, że jestem przyzwyczajony, jeśli nie mam takiej reakcji (ze strony publiczności - przyp. red.), jakiej bym oczekiwał; wtedy się specjalnie tym nie smucę, wiem, że jutro będzie lepiej - mówi Jerzy Bończak. 

Czy jest przyzwyczajony, że jako aktor, osoba publiczna, jest stale oceniany? W szkole uczono nas, że musimy się liczyć z tym, że będziemy oceniani - odpowiada aktor. Przyznaje także, że z wiekiem na scenie towarzyszy mu coraz większa trema. Tak się dzieje z każdym człowiekiem, który bierze odpowiedzialność za to, co robi - stwierdza gość Marcina Zaborskiego.

Kiedy ja wchodziłem do tego zawodu, a nawet jeszcze w szkole teatralnej, myśmy mieli taki szacunek do  profesorów, którzy wykładali. Szacunek, który polegał na tym, że właściwie wszystko, co powiedzieli, było święte. Ale sposób przekazywania informacji był sympatyczny i niestresujący - mówił Jerzy Bończak w internetowej części Popołudniowej rozmowy w RMF FM. Aktor odniósł się do skandalu ze znęcaniem się nad studentami w łódzkiej Szkole Filmowej. 

Przez 50 lat pracy, a wcześniej 4 lata pobytu w szkole teatralnej nic takiego się nie zdarzyło. Jestem zszokowany tym - mówił Bończak. To jest poza moją estetyką. Ja tego nie umiem w żaden sposób wytłumaczyć. Tacy ludzie nie powinni w ogóle wykładać przede wszystkim. Jak mogą uzyskać jakikolwiek autorytet, wypowiadając tego typu słowa? - pytał retorycznie aktor.


Marcin Zaborski, RMF FM: Tęskni pan za szmerem widowni, za skrzypienie teatralnych foteli, za szeptem tych z naprzeciwka sceny?

Jerzy Bończak: Teatr w ogóle polega na tym, że jest interakcja między sceną a widownią. Jeżeli nie ma widowni, to nie ma tej sytuacji, gdzie słyszymy się wzajemnie, gdzie słyszymy reakcje widowni, poddajemy się tym reakcjom. Ja robię przedstawienia tzw. farsowe, komedie, które są tak naprawdę "doreżyserowywane" również przez publiczność. Pewne rzeczy jesteśmy w stanie przewidzieć, ale bardzo wiele razy jesteśmy zaskakiwani.

No właśnie, ale ktoś, kto tak jak pan mówi: "Zawód mnie napędza, teatr mnie napędza, praca w teatrze mnie napędza, dzięki temu żyję" chyba może być dzisiaj mocno sfrustrowany, kiedy ciągle trzeba naciskać hamulec?

Jestem sfrustrowany, ale z teatru nie zrezygnowałem. Pracuję w nim w dalszym ciągu. Po prostu dyrektorzy teatrów przygotowują repertuar na ten czas, kiedy teatry się otworzą, kiedy nastąpi ta normalność i będzie można spotkać się z publicznością. W związku z czym w tym czasie, kiedy nie gramy dla publiczności, pracujemy nad spektaklami, które ukażą się, mam nadzieję niedługo. Może jesienią?

No tak, czekamy, żeby to się wydarzyło. Ale tymczasem różnie radzą sobie aktorzy. Co raz czytamy o kimś, kto zatrudnił się jako kurier albo jako taksówkarz. Albo założył warzywniak. Czy aktorzy w czasie pandemii czują się zaopiekowani czy raczej porzuceni przez publiczność?

Myślę, że czujemy się - ci, którzy żyli w tym czasie - jak w stanie wojennym. Bo w stanie wojennym przecież też nie pracowaliśmy. W stanie wojennym, również przed stanem wojennym był bojkot radia, telewizji i filmu, w związku z czym też nie pracowaliśmy i trzeba było sobie jakoś radzić. Jesteśmy, myślę, w takiej samej sytuacji. Niestety po czterdziestu paru latach wróciliśmy do takiego punktu, w którym nie chciałbym się znajdować.

Nieprzypadkowo rozmawiamy dzisiaj, bo jutro jest Międzynarodowy Dzień Teatru. Orędzie na ten dzień napisała tym razem brytyjska aktorka, Helen Mirren. A napisała tak: "Nigdy nie zostanie zduszona ta silna potrzeba tworzenia u ludzi sceny. Co więcej, niedługo, bardzo niedługo zakwitnie to wszystko od nowa, bo piękna kultura teatru przetrwa tak długo, jak długo my przetrwamy na ziemi". No bardzo optymistyczne słowa. Pan też jest takim optymistą?

Tak, jestem takim optymistą. Bardzo się cieszę, że pani Helen to powiedziała i życzyłbym sobie, żeby jej słowa zamieniły się w kwiaty.

Spektakle bez publiczności to rzeczywiście jest teatr odarty z interakcji. Ale to jest jedna strona, czy spojrzenie z jednej strony. Bo z drugiej strony, choć nie ma kontaktu z widzem, to nie ma też ryzyka, że powieje chłodem ze strony widowni. A to się przecież zdarza.

Tak się może zdarzyć, oczywiście. Wie pan, nawet granie takich spektakli komediowo-farsowych z 1/4 publiczności niesie te same skutki. To znaczy, publiczność nie napędza siebie wzajemnie, nie napędza aktorów i w momencie, kiedy miałaby być reakcja, a jest z widowni cisza, to nie jest dla nas przyjemny efekt. Jest to deprymujące.

A długo pan nosi w sobie porażkę? To poczucie, że nie udało się pozyskać tej publiczności, stracił pan jeden wieczór swoim życiu?

Nie, przyznam się panu i państwu, że w tym roku obchodzę pięćdziesięciolecie pracy. Skończyłem szkołę teatralną w 1971 roku.

Pan, jak zawsze żartuje. 50 lat? Jasne...

No właśnie, tak sobie żartuję, ale w tym czasie spotykały mnie tak różne rzeczy, i przyjemne i nieprzyjemne, że w zasadzie mogłem się przyzwyczaić. I jestem przyzwyczajony do tego, że jeśli nie mam takiej reakcji, jakiej bym oczekiwał, to też się specjalnie tym nie smucę. Wiem, że jutro będzie lepiej.

A przyzwyczaił się pan, oswoił się pan z tym, że jest pan ciągle oceniany? No bo z tym się wiąże praca aktora. Chyba że pan to po prostu lubi?

Nie, nie, no nie wiem, czy lubię, natomiast uczono nas w szkole, że z tym się musimy liczyć, że jesteśmy oceniani na każdym kroku.

To łatwo powiedzieć, tylko jak to zrobić? Jak się tego właśnie nauczyć?

Trzeba być w porządku wobec siebie, w związku z czym wtedy widz, czy przechodzień nawet na ulicy, też nas będzie odbierał tak, jak powinien, i jak byśmy chcieli.

"Uprawiam ten zawód nie po to, żeby stać się legendą, ale po to, żeby czerpać z niego przyjemność" - tak pan mówi. To szczerze, potrafi pan wskazać taki wyjątkowy moment w życiu, kiedy te przyjemność z aktorstwa odczuwał pan w sposób absolutny, czysty, niczym niezakłócony?

Wie pan, właściwie każdy spektakl jest takim momentem. Jeżeli spektakl jest udany, jeżeli aura, ciśnienie, samopoczucie zespołu jest dobre, wychodzimy na scenę i czujemy ze strony widowni ten powiew sympatii, no to w zasadzie te wszystkie warunki są spełnione i możemy się czuć naprawdę zadowoleni. I nie chcę używać słowa szczęśliwi, ale no zadowoleni, bardzo zadowoleni. I wiemy, dlaczego uprawiamy ten zawód wtedy.

Pierwsza zagrana przez pana postać, jeszcze w amatorskim teatrze, to było Radost w "Ślubach panieńskich"...

O Jezu, gdzie pan to wygrzebał?

A potem były niezliczone spektakle, niezliczone role. Podobno przez 50 lat, ale kto by to liczył, sporo czasu minęło. A pan dzisiaj mówi, że towarzyszy panu ogromna trema. Jeszcze większa niż kiedyś. To jest możliwe?

Tak, to jest możliwe. I tak się dzieje z każdym człowiekiem, tak mi się wydaje, który bierze odpowiedzialność za to, co robi. Ja w momencie, kiedy wychodzę na scenę czy przedstawiam przedstawienie, które wyreżyserowałem, no to wziąłem za ten projekt odpowiedzialność. I chciałbym, żeby on był przyjęty tak, jakbym tego oczekiwał. I to oczekiwanie, to jest właśnie ta trema. Bo nie wiadomo, jak zostanie to odebrane.

A pamięta pan jeszcze, tak słowo po słowie, wers po wersie wiersz "Ulica Miła" Broniewskiego, od którego się wszystko zaczęło?

Nie, nie pamiętam. Zaskoczył mnie pan tym, bo bym sobie przypomniał. Ale pamiętam tylko początek - "Ulica miła wcale nie jest miła. / Ulicą Miłą nie chodź moja miła. / Domy, domy..."

"Domy surowe / trzypiętrowe, czteropiętrowe". Coś jednak zostało w głowie. A zaczęło się od tego, bo to był wiersz, który pan deklamował na akademii szkolnej, jeszcze w liceum. No i potem się potoczyło tak, jak się potoczyło.