Łatwo, lekko i przyjemnie ogłaszać "koniec polityki ekspedycyjnej" i oburzać się na wysyłanie polskich wojsk za granicę. Miło jest umywać ręce i mówić "to nie są nasze wojny". A potem przychodzi atak chemiczny w Syrii i zdjęcia martwych dzieci każą zadać pytanie - kto w takim razie ma sprawić, by kolejne dzieci nie ginęły w wybuchających co i rusz i ciągnących się latami konfliktach?

Koniec polityki łatwego wysyłania żołnierzy polskich na antypody świata. Odchodzimy od nadgorliwie, nieopatrznie ogłoszonej w 2007 roku polityki ekspedycyjnej - grzmiał w Święto Wojska Polskiego Bronisław Komorowski. A ja skrobałem się w głowę i starałem się przypomnieć cóż takiego działo się (poza oczywiście rządami PiS-u), że prezydent właśnie w 2007 roku umieścił początek "polityki ekspedycyjnej". Bo - jako żywo - jeśli gdzieś szukać jej źródeł, to znacznie, znacznie wcześniej.
 
Najtrudniejszą, najbardziej kontrowersyjną i politycznie-europejsko niewygodną była decyzja wysłania polskich wojsk do Iraku. Podjęta w czasach rządów SLD, przez parę Kwaśniewski-Miller, oparta była na słabych podstawach prawno-międzynarodowych i jeszcze słabszych dowodach gromadzenia przez Saddama Husseina broni chemicznej. By nieco złagodzić wątpliwości i uczynić decyzję strawniejszą sondażowo, rządzący opowiadali wtedy o cudownych perspektywach gospodarczych, jakie otworzy Polsce wysłanie wojsk. Mieliśmy stać się niemal naftową potęgą i eksportowym tygrysem, który zaleje Irak własnymi towarami. Wyszło z tego…, tyle ile wyszło, pozostał niesmak, poczucie, że ktoś nas robił wtedy w konia i trwała niechęć Polaków do podobnych ekspedycji.
 
Podbijanie serc wyborców żądaniami albo obietnicami powrotu do Polski żołnierzy z zagranicznych misji to całkiem popularne zajęcie. Od lat czyni to lewica (nota bene dowodzona przez tego samego polityka, który polską politykę ekspedycyjną zapoczątkował), tego konika dosiadł też w trakcie kampanii prezydenckiej Bronisław Komorowski. Nie kto inny, tylko on, zapowiadał wtedy szybkie wycofanie naszych żołnierzy z Afganistanu. I od tego czasu dostał na biurko już z pięć wniosków o przedłużenie misji, które - rozumiem że z bólem serca, ale jednak - podpisał.

Mniejsza jednak o słabą pamięć czy hipokryzję polityków, bo sprawa jest znacznie, znacznie poważniejsza. Żadne społeczeństwo - nawet to najbardziej do tego przywykłe, czyli amerykańskie - nie przepada za wydawaniem pieniędzy podatnika na jakieś odległe wojny. Zawsze też jest tak, że za decyzją o wysłaniu wojsk stoją też bardziej czy mniej realne interesy gospodarcze, które pozwalają łatwo uczynić z interwencji "brudne wojny prowadzone dla brudnych zysków". Ale z drugiej strony - doskonale pamiętam co działo się latami na nieodległych od nas Bałkanach. Świat bezradnie przyglądał się jak wszyscy walczą tam ze wszystkimi, prowadzą czystki etniczne, bombardują Sarajewo, tworzą obozy, w których ludzie umierają z głodu a wojska ONZ kompromitują się kolejnymi dowodami własnej słabości i niezdecydowania. Te same miejsca i ci sami ludzie, do których setki tysięcy Polaków jadą dziś na wakacje, byli wplątani w wojnę, z którą świat nie wiedział długo co zrobić i dopiero akcje dyplomatyczne, a wreszcie i militarne sprawiły, że w eks-Jugosławii zapanował jaki-taki spokój. A w międzyczasie zginęły tam setki tysięcy ludzi, 3,5 miliona - straciły dach nad głową, albo zostały przesiedlone. Czy naprawdę świat powinien z obojętnością przyglądać się, jak podobne rzeczy dzieją się w innych punktach globu? Jak oszalali dyktatorzy bombardują, traktują bronią chemiczną, czy głodzą własne narody? Jak umierają dzieci, które zawiniły tylko tym, że urodziły się w złym miejscu i czasie? Naiwnością byłoby sądzić, że akcje militarne rozwiążą wszystkie problemy naszego świata, ale czy naprawdę jest w nas tyle egoizmu, by jedyne co mieć do powiedzenia w takich momentach to zdanie "ale naszych żołnierzy nigdzie proszę nie wysyłać"?