Wyprawa na Broad Peak kładzie się cieniem na całym polskim himalaizmie zimowym - uważa Ryszard Gajewski, Janusz Gołąb i Maciej Pawlikowski, czyli pierwsi zdobywcy zimą trzech ośmiotysięczników. Według nich, zabrakło poszanowania najbardziej podstawowych podstaw wspinaczki.

Ryszard Gajewski, pierwszy zdobywca zimą Manaslu (12 stycznia 1984 r wraz z Maciejem Berbeką): Już nie zmieni się tego, co się stało, ale sytuacja moralna na Broad Peaku to była katastrofa.

Maciej Pałahicki: Czego tam zabrakło?

Ryszard Gajewski: Jakiejś więzi, czyli poszanowania podstaw wspinania, alpinizmu, taternictwa, bo podstawowy kanon to jest odpowiedzialność za partnera, a potem za siebie. A tutaj tego nie było, niestety. Każdy wspinacz wie, to przyświecało także pierwszemu zdobywcy Mount Everestu Edmundowi Hillaremu, że jeżeli idzie z partnerem, wiąże się liną z partnerem, to muszą wrócić razem. Hillary to wiedział. A Broad Peak kładzie się na tym cieniem.

Maciej Pawlikowski, pierwszy zdobywca zimą Czo Oju (12 lutego 1985 r. wraz z Maciejem Berbeką): Zabrakło poczucia więzi, tego, że partner to nie tylko osoba, która przeszkadza w namiocie i przy menażce, partner, który plącze się pod nogami. Ale to partner, który oprócz tego, że czasem może denerwować, irytować, to przede wszystkim jest dla towarzyszem podróży, towarzyszem wspinaczki i ma się z nim kontakt psychiczny. Tego tutaj zabrakło.

Czyli członkowie wyprawy nie powinni się rozdzielać na szczycie i nie powinni schodzić osobno?

Maciej Pawlikowski: Ja się już wypowiadałem na ten temat w ostatnich tygodniach i podtrzymuję swoje zdanie: takie oddalanie się na wiele godzin jest niedopuszczalne.

Czy ta wyprawa nie kładzie się cieniem na sławie polskich himalaistów, szczególnie tych zimowych?

Janusz Gołąb - pierwszy zdobywca zimą Gaszerbruma I (9 marca 2012 r. wraz z Adamem Bieleckim): Trudno mi powiedzieć, czy to położy się cieniem na opinii o Polakach, o polskich alpinistach. Natomiast osobiście uważam, że kładzie się cieniem na naszej działalności. Ja czekam na to, co powie komisja, która bada okoliczności tego tragicznego wypadku. Chciałby najpierw usłyszeć opinię komisji, a dopiero potem można wyciągać jakieś wnioski. Moja osobista, prywatna opinia jest jednak taka, że kładzie się to cieniem i to dużym.

Można mówić o czymś, czego tam zabrakło czy jest na to za wcześnie?

Janusz Gołąb: Poczekajmy, co powie komisja. Ja mogę odpowiadać tylko za siebie. Nie będę komentował tego, co tam zrobiono, natomiast gdybym ja znalazł się w takiej sytuacji, na pewno działałbym inaczej. Totalnie inna taktyka. Dla mnie niewyobrażalnym jest, jak można tak późno wyruszyć do ataku szczytowego - o piątej nad ranem, gdzie na Słowacji ja wychodzę o drugiej w nocy, a co dopiero w Himalajach. Dla mnie jest to nie do pomyślenia.

Nigdy też nikt nie atakował ośmiotysięcznika zimą w tak dużej grupie.

Janusz Gołąb: To prawda. To mogło dodawać złudnego poczucia bezpieczeństwa. Czteroosobowy zespół jest dobrym zespołem, jest mocnym zespołem, pod warunkiem że jest to zespół. Ludzie muszą iść jako zespół, a nie jak w tym przypadku, jak później się okazuje, że część idzie jako zespół, a część zupełnie indywidualnie. To mogło determinować pewne zagrożenie: z jednej strony poczucie bezpieczeństwa, ale nie u wszystkich, bo jak się okazało, niektórzy myśleli tam tylko o sobie.

Maciej Pałahicki: To co się stało podczas zejścia to normalna sytuacja czy jednak nie jest to standard himalajski?

Janusz Gołąb: Ostatnio stara się lansować taką teorię, że powyżej pewnej wysokości to jest standardem, iż każdy działa na własną odpowiedzialność. Ja się z nią absolutnie nie zgadzam. Dla mnie nie ma problemu, żeby poczekać na partnera czy dostosować do niego tempo, tak żeby iść razem. Dla mnie nie ma takiego problemu.