"Można powiedzieć, że ta decyzja dojrzewała" - tak ogłoszenie końca zimowej wyprawy na K2 komentuje jej kierownik Krzysztof Wielicki. W rozmowie z dziennikarzem RMF FM Michałem Rodakiem tłumaczy: "Nałożyło się wiele spraw. Zespół jest w porządku. Mieliśmy trochę osłabień, ktoś dostał kamieniem, ktoś rękę załamał, ale zespół ok". Polacy ruszą w drogę powrotną w ciągu kilku dni. Decyzję o zakończeniu wyprawy podjęto z powodu silnych opadów śniegu, rosnącego zagrożenia lawinowego i niekorzystnej prognozy pogody do końca zimy.

Wiadomo już kiedy będziecie opuszczać bazę? To będzie przyszły tydzień, czy jeszcze za wcześnie o tym mówić?

Nie. Myślę, że najwcześniej za 5-6 dni.

Coś na miejscu zostawiacie? Czy zabieracie wszystko? 

Rzeczy osobiste, które mamy wszystkie zabieramy. Część zostanie w "depo" i prawdopodobnie cargo w maju przyleci. To, co nie jest nam potrzebne.

Słuchając państwa wypowiedzi w ostatnich dniach, można było się spodziewać tej decyzji o końcu wyprawy.

Dojrzewała. Można powiedzieć, decyzja dojrzewała.

Gdyby to było takie łatwe, to dawno już ktoś by na to K2 wszedł.

Zapraszam. Zapraszam. Proszę tu przyjechać. Przymierzyć się.

Niektórzy traktowali to w kategoriach, że zdobycie K2 zimą jest oczywiste.

Nie jest takie oczywiste. Jak to jest już trzecia próba. To znaczy, że nie jest to tak oczywiste.

Czuł pan w trakcie tej wyprawy, że gdzieś tam wyżej jednak można wyjść? Mimo wszystko, mimo pogody, która cały czas dawała w kość?

Nie. Było za krótkie okno pogodowe. Można było wyjść, ale -  że tak powiem - na darmo. Bez sensu. Żeby wyjście miało sens, to musi być oparte na prognozie i na możliwości dalszego działania. Oczywiście, jak w jeden dzień nie wieje, to można sobie wyjść do obozu drugiego. Ale następnego dnia trzeba zejść. To po co?

Zabrakło jakiegoś tygodnia, dwóch, żeby powyżej 7400 jeszcze wejść?

Nie. Nie chodzi o czas, że zabrakło tygodnia czy dwóch, tylko chodzi o okno pogodowe. Tu żeby rozpocząć działalność jeszcze aklimatyzacyjną trzeba mieć najpierw 3-4 dni, potem 2 dni odpoczynku i potem następne 4 dni. W prognozie nic takiego nie było. Nie mieliśmy takiej możliwości.

Ale tak jak pan zawsze mówił, po tylu tygodniach w bazie, siły też uciekają.

Siły też oczywiście. Psychicznie trochę się siada też. Jak zespoły widzą, że jest coraz mniej szans ze względu na pogodę - jest dzień pogody, a potem sześć dni, to nie bardzo logicznie można coś rozwiązać w ścianie.

Czynników jest dużo. Z jednej strony droga Basków, z drugiej pogoda...

Zgadza się. Nałożyło się wiele spraw.

Jakieś wnioski już na przyszłość się panu nasuwają?

Zawsze się wyciąga wnioski. Każdy z nas z osobna wyciąga wnioski. Ale to nie jest takie proste. Teraz jest o tyle lepiej, że znamy już prognozy, bo w poprzednich wyprawach nie było w ogóle żadnych prognoz. Teraz mamy prognozy i można już z tych prognoz coś z cykliczności, okien pogodowych, coś wywnioskować na przyszłość.

Ale te prognozy, które dostawaliście podczas tej wyprawy, one rzeczywiście się sprawdzały? Można było im ufać?

Trzeba przyznać, że były dosyć dokładne. Mamy od prognostów informację, że ten rok jest dość specyficzny. W Arktyce się jakieś dziwne rzeczy dzieją. Mamy ten jet stream od Arktyki, który skutkuje nie tylko u nas, ale też w Europie - np. ten napad zimy. Twierdzą, że przyczyną są pewne zaburzenia w Arktyce. U nas też te prognozy były dokładne, ale potrafiły się zmieniać w ciągu 8-10 godzin.

Tak było też u Alexa Txikona na Evereście. Podczas ataku szczytowego mieli mieć wiatr 50 km na godzinę, a okazało się, że było 100.

Też takie rzeczy widać. Aczkolwiek myśmy obserwowali ich prognozy i porównując mieli je lepsze niż nasze. Dlatego że pasmo Himalajów jest dalej odsunięte od Arktyki, my jesteśmy tu pierwsi.

Pierwsze uderzenie trafia w was.

Niestety w Karakorum. Czyli Syberia plus my.

Już kończąc. Jak pan ocenia zespół i ekipę? Jak się spisali?

Zespół jest w porządku. Mieliśmy trochę osłabień, ktoś dostał kamieniem, ktoś rękę załamał, ale zespół ok.