Nie bądź tchórzem – tak zachęca rywala do debaty telewizyjnej szef brytyjskiej dyplomacji, Jeremy Hunt. Wraz z byłym burmistrzem Londynu, Borisem Johnsonem starają się o fotel premiera. Zwycięzcę wybiorą wszyscy członkowie Partii Konserwatystów drogą głosowania – łącznie 160 tys. osób. Ale jak zauważają komentatorzy, dopiero wybory parlamentarne dadzą przyszłemu szefowi rządu mandat całego elektoratu. Mogą też radykalnie zmienić układ władzy.

Dla obu kandydatów chronologia jest prosta - najpierw stołek premiera, potem brexit, a dopiero potem wybory parlamentarne i najlepiej w ich normalnym terminie. Obaj politycy doskonale wiedzą, że niewiele mogą na nich zyskać, a wszystko stracić - łącznie z przejęciem władzy przez Labourzystów. Przekonała się o tym premier Theresa May, która marząc o zwiększeniu większości w Izbie Gmin, rozpisała przyspieszone wybory. Miały jej dać dużą swobodę w realizacji brexitu. Tymczasem  utraciła większość w parlamencie i na własne życzenie zapoczątkowała swój spektakularny upadek. Nowego premiera poznamy w drugiej połowie lipca. Theresa May - mimo że wciąż pełni swe obowiązki - zniknęła z pola widzenia pokonana przez brexit.

Usilne starania

Przez miesiąc Boris Johnson i Jeremy Hunt spotykać się będą w członkami Partii Konserwatywnej. Walczyć będą o poparcie w dużych miastach i niewielkich mieścinach. Do debaty telewizyjnej z udziałem finalistów musi dojść, ale na razie to nie jest priorytetem dla Johnsona. W centrum uwagi mediów jest jego awantura z partnerką i interwencja policji na prośbę sąsiadów. Nagranie tej kłótni przekazane zostało dziennikowi "The Guardian" - a na nim krzyki i odgłos tłuczonych talerzy. Johnson konsekwentnie odmawia udzielania odpowiedzi na ten temat, zasłaniając się prawem do zachowania prywatności. Wprawdzie Jeremy Hunt, pisząc w dzienniku "The Times", nie z tego powodu nazywa go tchórzem, ale stanowczo podkreśla, że przyszły premier Wielkiej Brytanii powinien być na tyle dorosły, by pojawić się w debacie telewizyjnej i stawić czoła zadawanym pytaniom. Dotyczą one przede wszystkim brexitu.

Za wszelką cenę

Johnson zapewnia, że pod jego przywództwem Wielka Brytania opuści Unię Europejską do końca października. Zrobi to z porozumieniem lub bez. Ta pierwsza opcja jest dla niego preferencyjna, ale jest przekonany, że drugą będzie mógł także wprowadzić bez szkody dla brytyjskiej gospodarki. Tej teorii sprzeciwiają się prawie wszyscy eksperci. Temperują także przekonania Johnsona, że Unia gotowa jest do renegocjacji już zatwierdzonej przez Radę Europejską umowy. Jak donoszą media, od piątkowej awantury w domu Johnsona, jego sondażowa przewaga nad Huntem zmniejszyła się o połowę. Wyścig o fotel premiera Wielkiej Brytanii wcale nie wydaje się przesadzony.

Szczegół w życiorysie

Jeremy Hunt musi nie tylko zmierzyć się z popularnością byłego burmistrza Londynu - dla szeregowych członków partii Torysów jest nonszalanckim bohaterem, który chce Brukseli zagrać na nosie. Hunt zagłosował w referendum za pozostaniem swego kraju w Unii Europejskiej. Podobnie jak Theresa May nosi stygmat, który w wyścigu o fotel premiera bardziej przeszkadza, niż pomaga. Niemniej cieszy się szacunkiem wśród kolegów i koleżanek w Izbie Gmin. W końcu to konserwatywni posłowie zakwalifikowali go do finałowej dwójki kosztem bardziej radykalnych brexiterów. Ci sami posłowie surowiej oceniają też Johnsona i to oni będą trzymać będą klucz do ewentualnego sukcesu jego rządu. Jeśli zmierzać będzie do bezumownego wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, nie zawahają się, by doprowadzić do upadku własnego rządu - już teraz mówią o tym otwarcie. To byłby dla opozycji najlepszy prezent.

Opracowanie: