Dobrze poinformowani twierdzą, że tworzenie nowego rządu przebiega w mocno nerwowej atmosferze. Polityczny światek huczy od informacji, że Ewa Kopacz musi koić ambicje swych partyjnych kolegów, godzić zwaśnione frakcje PO, a co gorsza – pojawiły się też rysy w jej relacjach z Donaldem Tuskiem.

"Tuskowi było dużo łatwiej" - wzdychają moi rozmówcy. Opromieniony chwałą wyborczych zwycięstw, odchodzący dziś, premier był w stanie szybko uświadomić partyjnym towarzyszom, że to on rozdaje rządowe karty. I choć od czasu do czasu musiał pogodzić się z tym, że ktoś ogłosił "zostaje ministrem i wicepremierem" nim zrobił to on sam, albo dać przedstawicielowi wspierającej go w wewnątrzpartyjnych starciach frakcji, jakiś fotel, to naciski jakie na niego wywierano były nieporównanie mniejsze.

Ewa Kopacz musi mierzyć się nie tylko ze znacznie bardziej rozdygotaną partią, nie tylko z walczącymi o swą pozycję w czasach "po-Tusku" frakcjami, ale też dogadywać i z prezydentem, który w nowej sytuacji politycznej ma ochotę wzmocnić swoją pozycję, i z szykującym się już do wyjazdu, ale wciąż jeszcze sprawującym formalnie urząd, premierem i szefem Platformy.

Zwłaszcza te ostatnie relacje w ostatnich dniach nie wyglądają podobno najlepiej. Pomysły Kopacz na to, że dla świętego spokoju i ukojenia nastrojów podaruje frakcji "schetynowców" jeden z foteli ministerialnych (jak słyszę chodziło o resort kultury) i nie będzie nadto dopieszczała rywalizującej z nią frakcji "spółdzielców", ale też potężnie wzmocni kobiece lobby w rządzie, nie spotkały się z entuzjastyczną reakcją Tuska. Dojść miało do mocnej w treści i formie rozmowy, po której obie strony pozostały przy swoich zdaniach....

Być może za tymi pogłoskami kryje się próba dowiedzenia, że nowa pani premier "nie da sobie w kaszę dmuchać" i zamierza uświadomić wszystkim, że będzie samodzielnym politykiem, ale nie ulega wątpliwości, że zadanie jakie ją czeka jest - w sytuacji w jakiej przejmuje partyjne i rządowe funkcje - zadaniem niełatwym.