Choć Rajd Dakar skończył się kilka dni temu, Rafał Sonik nie zwalnia tempa. Już myśli o kolejnym rajdzie i chce złe doświadczenia przekuć w jak największy sukces w przyszłym roku. Na początku chce zbudować quada od podstaw i powiększyć swoją ekipie. Ubiegłoroczny triumfator imprezy mówi, że w tym roku wiele nauczył się o samym sobie, przyjrzał się dokładnie kulisom imprezy, doświadczył na własnej skórze ludzkiej bezinteresownej dobroci, a do jego jazdy idealnie pasowała piosenka zespołu Dire Straits.

Jan Kałucki: To chyba był jeden z trudniejszych Rajdów Dakar w historii. Burze piaskowe, rzęsiste deszcze, nieprzejezdne rzeki...

Rafał Sonik: Rajd Dakar właśnie na tym polega. Chodzi oto, aby dotknąć granic własnych możliwości. Zawsze   trasę, aby była jak najtrudniejsza. Później oczywiście trasa była korygowana bo zdarzało się, że czegoś się nie dało przejechać. Bywało tak, że temperatura była wyższa niż zwykle, albo niższa, deszcze... zupełnie jak życiu. Czasem wybieramy w jakąś podróż, ale z powodu np. śnieżycy musimy zmienić nasz cel.

Dakar ma być testowaniem granic ludzkich możliwości i taki był też w tym roku.

I jak tegoroczny Dakar pana przetestował? Było sporo pecha - między innymi na czwartym etapie, kiedy miał pan złe gogle, które cały czas parowały i ograniczały widoczność.

Faktycznie, ale takie drobne pomyłki i błędy zdarzały mi się też wcześniej. Jednak to nie były rzeczy, które moim zdaniem przesądzałyby o wyniku. W większości przypadków to były testy, które można było przeprowadzić tylko i wyłącznie w warunkach bojowych. Na czwartym etapie przetestowałem gogle i okazało się, że jedno z rozwiązań (bo za każdym razem stosowaliśmy inne) było nietrafione. To kosztowało mnie trzy czy cztery miejsca, ale wiedziałem też że to nie są odcinki, w których straciłbym na tyle dużo czasu, że przesądziłoby o wyniku. A poza tym  wiem już jakie rozwiązania, nawet w drobiazgach, stosować a jakich unikać. Tak więc te pierwsze pięć odcinków przebiegało właściwie tak, jak chciałem żeby przebiegały i to była odpowiednia pozycja i zaliczka do reszty rajdu.

Ale przyszedł ten feralny piąty etap. Maszyna odmówiła posłuszeństwa, znalazł się pan w zagubionej wśród gór San Vincente. Miejscowi ludzie się panem zaopiekowali - okryli kocami, częstowali kawą. Z jednej strony czuł pan na pewno sportową złość, ale jakie miał uczucia takie czysto ludzkie?

Ja jestem już w takiej fazie mojej kariery sportowej i życiowej, że przede wszystkim czuję się odpowiedzialny za ludzi, którzy mnie otaczają. Nie jest przecież istotne co ja sobie gdzieś tam w środku myślałem. Ważne dla mnie było to, aby moja ekipa która za chwilę będzie przygotowywała sprzęt na Puchar Świata nie była zdemotywowana. Nie uznała, że facet dla którego ciężko pracują od lat jeżeli nie jest w stanie zwyciężyć to się załamuje, albo przerzuca winę dla innych, albo uważa że został w jakiś sposób skrzywdzony przez los. Myślę, że najważniejsze czego nauczyłem się na tym rajdzie to, że odpowiedzialność za ludzi jest ważniejsza, niż własne poczucie zawodu czy inne odczucie wywiezione z odcinka specjalnego.

A jak wygląda samotność na wysokości 4500 metrów nad poziomem morza?

Samotność zaczyna się odczuwać dopiero wtedy, kiedy się stoi. Jak widziałem zawodników przejeżdżających koło mnie, to dopadała mnie świadomość, że jestem tym już dalej nie ruszy i nie będzie się ścigał. Tym, który jest samotny. Kiedy jedziesz i widzisz przed sobą roadbooka (zapis przebiegu odcinka rajdowego przyp. red.), a tam rozpisane kolejne kilometry, pułapki, wyzwania które na tej trasie czyhają to tego momentu masz poczucie, że jesteś w takiej magicznej "wspólnocie zawodników", którzy mają wyzwania i konkurują ze sobą. Widziałem wielokrotnie kogoś, kto stał z kompletnie zepsutym motocyklem. Maszyna miała połamaną ramę. Wiadomo było, że nikt nie dociągnie tego zawodnika do mety. Wtedy było wydać, że ten motocyklista jest po "drugiej stronie". W tym roku tak było ze mną. To jest ta samotność. Choć otaczał mnie tłum mieszkańców tej miejscowości, ta samotność doskwiera najbardziej. Ale tak jak powiedział wcześniej - odpowiedzialność za ludzi jest ważniejsza, niż koncentrowanie się na swoich własnych odczuciach. Trzeba umieć wysłać wiarygodny i pozytywny sygnał nawet w momencie najgorszego kryzysu.

Pamiętamy historię sprzed kilku lat, kiedy jechał pan kilkaset kilometrów bez opony, na samej feldze. To również była kryzysowa sytuacja. Czy można ją jakoś porównać do tej z tego roku, kiedy siedział pan w ciemności i tylko oglądał przejeżdżających zawodników?

W 2010 roku miałem poczucie głębokiej niesprawiedliwości z powodu kary po pierwszym wygranym przede mnie etapie (Sonik został ukarany ośmioma minutami, za przekroczenie prędkości na odcinku dojazdowym przyp. red.). Byłem wzburzony tą całą sytuacją. To spowodowało, że następnego dnia startowałem dużo później i z dużo dalszej pozycji. Musiałem wyprzedzać motocyklistów i quadowców na trasie. Jeden z nich przewrócił się tuż przede mną. Była gęsta mgła i dodatkowo było bardzo ślisko. Nie chciałem uderzyć w tego zawodnika - zacząłem jakoś manewrować, wypadłem z trasy , przeciąłem oponę i jechałem siedem godzin na samej feldze. Tak więc miałem w sobie taka sportową wściekłość i poczucie niesprawiedliwości. Jednocześnie wiedziałem, że jeśli nie pojadę dalej, to skończy się dla mnie sen o Dakarze. Przypomnę, że to były dla mnie bardzo wczesne lata - wtedy nie miałem za sobą tylu zwycięstw m.in. w Pucharze Świata.

Sytuacja w tym roku wyglądała zupełnie inaczej. Nikt mi nie zrobił żadnej krzywdy i nie doszło do żadnej niesprawiedliwości. Nie miałem powodu poczuć się w jakikolwiek sposób skrzywdzony. Natomiast miałem też dużo więcej wiary, że dojadę. W 2010 roku przejechanie ponad 300 kilometrów bez przedniej opony wydawało mi się niewykonalne. Było dla mnie kolosalnym zaskoczeniem, że felga wytrzymała. W tym roku byłem przekonany, że dojadę. Myślałem, że te części silnika się jakoś utrzymają (tak pokazywało doświadczenie z ostatnich lat). To się okazało niemożliwe, ale... ale trudno! Myślę, że dojrzałem w ciągu tych kilku lat i potrafiłem zdobyć dystans.

Jakoś nie chce mi się wierzyć, że jak pan widział tych przejeżdżających zawodników, myślał Pan sobie "trudno".

Przede wszystkim wiedziałem, że na tej wysokości znakomita większość zawodników ma naprawdę zmącone umysły. Proszę mi wierzyć, że doświadczyłem tego i na swojej skórze i obserwując innych. Kilku motocyklistów z końca stawki się zatrzymało i oni byli po prostu wykończeni. Wysokością, ciśnieniami, długością jazdy, tym że byli wyprzedzani przez motocykle , auta i ciężarówki... byli zmaltretowani. Zresztą mój kolega z Dubaju, którego namówiłem na start w Dakarze, powiedział mi na mecie: "Rafał to był najcięższy dzień mojego życia". Tak więc nie mam nikomu za złe. Wszyscy mieli zmącone głowy, a na dodatek gigantyczny wysiłek tego dnia.

Choć był to jeden z najgorszych dakarowych doświadczeń w pana karierze, w to w pewnym momencie stał się Pan postacią... no niemal pomnikową.

Faktycznie, nawet dosłownie ponieważ miejscowość do której trafiłem - San Vincente - ma 450 mieszkańców. Ludzie żyją tam przede wszystkim z kopalni srebra która jest w pobliżu ulokowana. Miejscowość jest oddalona od "wielkiego świata" - ponad 100 kilometrów jest do jakiejkolwiek większej miejscowości w Andach. Leży wysoko. Często jest odcięta od świata, ponieważ zdarza się że jedyna droga jest pod grubą warstwą śniegu... i po stu latach do jedynego pamiętnego wydarzenia, czyli od udanego pościgu za dwoma amerykańskimi rabusiami banków armii boliwijskiej, moja obecność zdaniem burmistrza, opinii mieszkańców i dyrektora kopalni srebra było największym wydaniem San Vincente. Więc takim ziarenkiem cukru w beczce goryczy było to, że ta cała historia ze mną była dla nich ważnym wydarzeniem, a co za tym idzie i dla mnie. Zostałem tam przyjęty rzeczywiście przez te kilka godzin hołubiony przez wszystkich.

W tej beznadziejnej sytuacji na pewno pomagały SMS-y, które dostawał pan od przyjaciół z wyrazami wsparcia.

Prawdziwych przyjaciół poznaje w biedzie. Ja akcentuje tutaj słowo "prawdziwych", czyli nie pozornych, czy płytkich, tylko prawdziwych i zaangażowanych. Byłem w biedzie i moi przyjaciele to odczuli. Nikt nie napisał mi SMS’a "Jestem załamany". Albo "Załamałeś mnie". Większość pisała coś w stylu: "W prawdzie masz prawo się załamać - rozumiem to, ja też płaczę - ale znam cię i wiem, że wrócisz na podium". To jest niesamowicie budujące z dwóch względów. Po pierwsze dlatego, bo dostaje SMS’y i wiadomości niesamowicie osobiste, które są wręcz utworami wymagającymi przemyśleń, precyzji i pełnej atencji dla drugiej osoby - to wspaniała wartość. Po drugie, ludzie którzy do mnie piszą nie chcą być przegranymi. Widzą, że kiedy ja walczę to oni też mają siłę w życiu walczyć dalej. To jest kolosalna wartość.

Wielu zawodników po takich przejściach spakowałoby walizki i wróciłoby do kraju. Pan jednak jechał dalej przemieszczając się wraz z kolumną do końca zmagań. Przy okazji poznawał pan Rajd Dakar i analizował co można poprawić w przyszłości.

W 2011 roku wypadłem z Rajdu Dakar pierwszego dnia. Miałem połamane palce, kości śródręczna, uszkodzone dyski kręgosłupa szyjnego i zrobiłem dokładnie tak samo - zagipsowany i zabezpieczony jechałem do końca. Nauczyłem się tak dużo wtedy, że w kolejnych latach byłem kolejno czwarty, trzeci, drugi i pierwszy. W tym roku nie miałem nic połamanego nie miałem żadnej kontuzji... nawet siniaka. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym wyjechać z Rajdu Dakar po takiej awarii jaka mi się zdarzyła i nie skorzystał z możliwości zdobycia doświadczeń, które bardzo trudno uzyskać. Musiałem nauczyć się Dakaru od kuchni bo to jest jedna z największych szans na przyszłość.

To czego się pan nowego nauczył?

Nauczyłem się na przykład tego, że na dojazdówkach przed odcinkami specjalnymi obecność serwisu i przyjaciół jest równie ważna jak po odcinkach specjalnych. Wydawało mi się jeszcze doniedawna, że  pierwsza dojazdówka przed OS-em i później OS to są momenty, w których zawodnik musi się skupić przede wszystkim na sobie. Dopiero po odcinku specjalnym, kiedy łączy się trasa zawodników z trasami serwisu może już zrobić wszystko na co przepisy pozwalają. Do tej por tak robiłem i to działało. Jednak w momencie kiedy następuje poważny problem techniczny, to wtedy potrzeba choćby tego, aby ktoś na tej 300-kilometrowej dojazdówce powiedział na przykład: "Rafał zobacz, masz coś z łańcuchem", albo "pękł ci ząb w zębatce". Takie wsparcie jest potrzebne, bo zawodnik na trasie skupia się przede wszystkim na sobie, na roadbooku i na tym jaki dystans go czeka. Nie jest w stanie obejrzeć wszystkich rzeczy równe wnikliwie - szczególnie na etapach maratońskich. I tam wygrywali ci, którzy mieli koło siebie kogoś, kto bacznie oglądał quada, ale nie był to serwis - nie wolno. Byli to przede wszystkim jacyś przyjaciele,  którzy często robili nawet zdjęcia telefonami komórkowymi i wysyłali do mechanika. Na to przepisy pozwalają. Zawodnik nie może być sam. Żelazną zasadą musi być to, że zawodnik na trasie przez maksymalną dopuszczalną przez przepisy część trasy był wspierany przez obecność swojej ekipy.

Doświadczył pan ludzkiej dobroci gdzieś na końcu świata w Andach. Nauczył się kilku rzeczy przed kolejnymi zawodami, oraz jest pan cały i zdrowy. To bardzo dużo pozytywnych rzeczy, biorąc pod uwagę, że to był przegrany Dakar.

To nie był przegrany Dakar. Przegrany byłby wtedy, gdybym dojechał do mety i nie zwyciężył. Wtedy czułby się przegrany. Natomiast nie ma moim zdaniem żadnego powodu aby czuć się przegranym dlatego, że eliminacja przez nieprzewidywalną i niemożliwą do usunięcia usterkę jest wciąż w sferze mikro przypadków, czyli okoliczności których się nie da usunąć w stu procentach, a w motosporcie w szczególności. Więc ja w ogóle nie używam takiego sformułowania, że ten Dakar jest "przegrany". Ten Dakar jest "pechowy", "niewygrany", "mało szczęśliwy", albo "mniej szczęśliwy"... ale on nie jest w moim odczuciu "przegrany". "Przegrany" byłby wtedy, gdyby się okazało, że istotnie przeliczyłem swoje siły. Czyli wydawało mi się, że mógłbym walczyć o zwycięstwo, a mogłem być najwyżej w okolicach dwudziestego, albo trzydziestego miejsca. Wtedy miałbym poczucie, że jest to Dakar "przegrany". Natomiast ja nie mam żadnego powodu sądzić, że jestem wolniejszy od najszybszych zawodników w mojej klasie i nie mam żadnego powodu dzisiaj sądzić, że gdybym jechał normalnie, to nie wygrałbym tego Dakaru. Tak więc nie uznaje go za "przegrany"

W porządku, w takim razie co pan poprawił?

Na Dakarze w 2014 roku przewróciłem się cztery razy. Na Dakarze w 2015 roku już tylko dwa razy. W tym roku przez pięć etapów (czyli 40% całej trasy), nie dość że ani razu się nie przewróciłem, to ani razu nie byłem bliski przewrotki. Nie było żadnej niebezpiecznej sytuacji, która mogłaby się odbić czy to na mojej kondycji, czy mojego sprzętu. Myślę, że to jest prawdziwy obraz tego co powinno było się dziać do końca. Nie popełniłem istotnych błędów czasowych, oraz takich które narażałyby mnie na ponad normatywne ryzyka.

Kończąc już temat zakończonego Rajdu Dakar - pamięta pan na pewno piosenkę z filmu "Easy Rider", "Born to be Wild" zespołu Steppenwolf. Jaka piosenka byłaby idealnym soudtrackiem, pod Pana jazdę w tegorocznym Dakarze?

Hm.... Jakiś rytm Chrisa Rea. On ma takie rytmy podróżnicze. Ale ponieważ było dużo zakrętów to powiedzmy, że "Sultans Of Swing" Dire Straits. Czyli w tempie, nienudno, nie uśpiłbym siebie ani obserwatorów. Ale też proszę zauważyć, że studyjna wersja "Sultans Of Swing" jest dopracowana pod każdym względem i jest na prawdę wciąż chwytającą za ucho piosenką.

Z końcem jednego Dakaru, zaczynają się przygotowania do następnego. To już pewne - będzie nowy quad.

Przez te kilka dni, kiedy już nie uczestniczyłem już w konkurencji zrobiliśmy cały ogromny opis do tego jakie wprowadzimy zmiany. To będą zmiany absolutne ewolucyjne, ale też eliminujące wiele mniejszych, bądź mniejsze ryzyka.

Ekipa się powiększy.

Tak chcę zaprosić kilka osób. Będę w ciągu najbliższych trzech-czterech-pięciu miesięcy wyłaniał osoby, ale też przede wszystkim definiował ich role. W ekipie nikt nie może być zbędny. Każda osoba, która nie ma ściśle przypisanej roli jest obciążeniem dla ekipy.

 A nie korci Pana, aby przesiąść za samochodu dakarowego?

Korci mnie aby przesiąść się na inny pojazd, ale nawet gdybym wygrał ostatni Dakar to wciąż jeszcze mam poczucie, że mam dystans do pokonania w quadzie. Chciałbym dojść do momentu, w którym sam ocenię, że dystans do bezbłędności jest już niemożliwy do pokonania. Czy to zajmę rok czy pięć... nie wiem, ale na pewno jestem wciąż quadowcem.

Ale na razie odpoczynek.

Dla mnie zaczyna się od razu Dakar. Mój dzień codzienny jest Dakarem. Ale oczywiście mam nadzieję, że odpocznę kilka dni. Jak nie w styczniu, to w lutym. Choćby na nartach bo to jest zawsze moje największe marzenie po powrocie.

Rozmawiał i notował