To nie jest muzyczny festiwal, to styl życia. Te kilka dni w roku, kiedy nie masz żadnych oczekiwań wobec kogokolwiek, dokładnie tak samo jak Pohoda w stosunku do ciebie. W dniach 9-11 lipca na lotnisku w słowackim Trenczynie znowu przez 3 dni dane nam było żyć „w pohodzie”. Mieliśmy okazję zobaczyć koncerty Björk, Die Antwoord, Manu Chao oraz supergrupy Franz Ferdinand & Sparks. Mieliśmy, ale ich nie obejrzeliśmy. Dlaczego? Postanowiliśmy zostać seksowni. Zawsze chcieliśmy zostać hipsterami, którzy nie idą na Björk!

"Jeśli chcesz być seksowny, musisz poczuć to wewnątrz siebie". Niezbyt odkrywcze, ale chwyciło. Autorem cytatu jest Dave Crowe, beatboxer duetu Heymoonshaker. Wraz ze swoim kolegą, Andym Balconem, zaserwował miks ustnych beatów ze zdartym jak spodnie Keitha Richardsa gitarowym bluesem .

Andy śpiewa i gra jak owoc wspólnej orgii Jimiego Hendrixa, Roberta Planta, Janis Joplin i Neila Younga. Wszystko to wsparte jest niskimi basami i beatami wyrzucanymi z niezamykających się ust Crowe’a. Panowie dali tak świetny koncert, że sami poczuliśmy się "sexy". Jestem pewny, że wychodząc z namiotu wyglądaliśmy jak Brad Pitt i George Clooney razem wzięci.

Happy with us

Rozochoceni postanowiliśmy sprawdzić, czy Brytyjka Kate Tempest ma szansę przejść jak burza po tworzonym przez nas na bieżąco rankingu najlepszych pohodowych wykonów. 30-letnia laureatka prestiżowego poetyckiego wyróżnienia Ted Hughes Award udowodniła, że w kategorii "spoken word artist" uczyć mógłby się od niej sam Henry Rollins. Efektowną nawijką owinęła nas sobie wokół języka, nie doceniliśmy jednak poetyckich walorów jej twórczości, gdyż wystrzeliwane jak z automatu frazy rozbijały się skutecznie o mur naszej lingwistycznej niewyrozumiałości. Na dodatek Burzowa Kaśka miała tak chwytliwe, niemalże radiowe refreny, że nie w głowie było nam dociekać znaczenia poszczególnych piosenek, skoncentrowaliśmy się więc na tupaniu nóżką i rytmicznym potrząsaniu głowami.

Przechodząc koło głównej sceny zerknęliśmy na występ Franz Ferdinand & Sparks. Znowu poczuliśmy się brzydcy, więc szybko zmyliśmy się na... Einstürzende Neubauten. Blixa Bargeld i spółka prezentują materiał wykraczający poza konwencję rockowego festiwalu, nic dziwnego, że po kilku utworach na koncercie Niemców pozostali już tylko ci, którzy dokładnie wiedzieli, czego się spodziewać po występie legendy industrialu. "We are happy with you, please be happy with us" - ze spokojem zaapelował do publiczności charyzmatyczny frontman a Neubauten dali popis warsztatowej maestrii z wyczuciem mieszając  materiał ze swej ostatniej płyty - concept albumu "Lament" - z utworami z wcześniejszych, lepiej znanych krążków (choćby "The Garden" z "Ende Neu", czy "Dear Friends" z krążka "Perpetum Mobile").

Die Antwoord miało z nas znowu zrobić zwycięzców konkursu Mister Universum. Niestety, agresywne show duetu z RPA porównać można do wyświetlanych na telebimach wizualizacjach. Animowane penisy to już nie był poziom zmysłowej erotyki, tylko estetyka niemieckiego pornosa. Taki też był ich koncert, więc nastąpiła przedwczesna ejakulacja ewakuacja przez Europa Stage na scenę Budiš.

Na tej pierwszej zerknęliśmy na dziewczyny z katalońskiego Mourn, grające tak ujmująco niedojrzałe indie rockowe  dźwięki, że o mały włos a byśmy się nabrali, że to było dobre. Nie było, ale najstarsza pani w zespole ma 19 lat, więc sami rozumiecie... Musieliśmy je zobaczyć! W tym czasie na drugiej ze wspomnianych scen grali już punkrockowcy z zespołu OFF.

Dęte techno i pół butelki Jacka Danielsa

Zaczęli nieźle i to w takim tempie, że nawet wbiegliśmy w popularny "młyn" pod sceną. Czar prysł, gdy odezwał się wokalista. Rozumiemy, że był z Ameryki i pewnie już miał z 300 procesów o stracone przez fanów zęby pod sceną, ale 1) byliśmy na Słowacji  2) 15-minutowe odczyty między utworami na tematy wychowawcze nie pasują do etosu prawdziwego hardkorowca. Wstyd!

Zdawało nam się, że nie przepadamy za techno. Takim, wiecie - "umpa umpa" puszczanym przez faceta zza wielkie konsolety. Od piątku kochamy ten gatunek muzyki. Z jedna drobną poprawką. Techno musi być grane przez jazzmanów na dęciakach. Nie znam nazw utworów, które wykonali Amerykanie z Too Many Zoos, ale słyszałem je wszystkie w radio. To był ten moment kiedy daliśmy się ponieść już totalnemu szaleństwu i kręciliśmy gwizdkami nad głowami - do dźwięków z trąbki, saksofonu i innych wszelkiej maści "dmuchanych" instrumentów. Byli niesamowici!

Eagles of Death Metal na głównej scenie sprawili przez chwilę, że poczuliśmy się jak na koncercie ZZ Top w samym środku Nashville. I to nie tylko przez wygląd gitarzysty zastępującego Josha Homme’a na trasie, ale przez boogie, które pięknie zapodali w najprostszej, ale jakże zabawowej rock’n’rollowej formie. Jesse Hughes to do tego niezły zuch - duszkiem przechylił pół butelki Jacka Danielsa nie tracąc wiele ze swojej lekko zachwianej scenicznej charyzmy. Gdy uczucie oglądania ZZ Top w Nashville zaczęło przeradzać się w to, które towarzyszy oglądaniu Bajmu na Dniach Radomia, zmyliśmy się do zupełnie innej, mroczniejszej bajki.

Pełną dawkę mroku zaaplikował nam zespół Bo Ningen. Kwartet z Japonii to mieszanka psychodelii, ciężkich riffów, ostro punktującej sekcji rytmicznej i totalnej rozpierduchy na scenie. Ich muzyka jest  jak najczarniejszy charakter z najmroczniejszej mangi.  

Dzień skończyliśmy o godz. 4 rano na koncercie Niemców z Dyse. Duet ukołysał nas do snu mieszanką ostrego, surowego rocka i noise’u.

Daleko od Björk

Serbowie z Repetitor rozpoczęli nam koncertową sobotę. Set naładowany szybkimi, ostrymi  utworami ujął nas jednak czym innym. Długim, transowym utworem z folkowym zaśpiewem intrygującej basistki. 

Prawdziwy punk rock to byli jednak dopiero Brytole z Fat White Family. Swym 35-minutowym koncertem przywalili nam w sam środek nosa. To była petarda, którą mogli odpalić tylko kolesie sępiący w trakcie występu fajki od publiczności. Wyglądali i grali jak Sex Pistols po bójce z Iggym Popem. W tym samym czasie trwał koncert  Björk, więc panowie z Fat White Family nie uzbierali zbyt imponującego audytorium. Po tym, jak po dwóch kwadransach zeszli ze sceny, publiczność żartowała, że pewnie też udali się na show Islandki.

Żal z krótkiego występu Brytyjczyków ukoili szybko Hiszpanie z Seward. Rok temu na Pohodzie dali świetny koncert na sam koniec festiwalu, organizatorzy postanowili więc zaprosić ich po raz kolejny. Widzieliśmy ich występ rok wcześniej i wniosek jest jeden - panowie grają za każdym razem tak, jakby to był ich ostatni gig w życiu. W każdym geście i każdej wygrywanej przez nich nucie słychać, jak fantastycznymi są muzykami. Utwory mają swoją niesamowitą, często bardzo przewrotną dramaturgię. Nikt nie jest w stanie ocenić, w którą stronę rozwinie się dana pieśń. Nie można od nich ani oderwać oczu, ani odstawić uszu. Niesamowity zespół, niesamowity koncert. Najlepszy w tym roku na Pohodzie.

Z naładowanymi bateriami ruszyliśmy na koncert Young Fathers. To też był świetny wybór. Ponad godzina szaleńczej zabawy do bitów i rapowanych historii opowiadanych przez trzech MC’s. Było bardzo imprezowo, ale też chwilami mrocznie.

Nastrój popsuli nam trochę panowie z Turbowolf. Nie dość, że grali wsiowo jak IRA po reaktywacji (a może przed? nie pamiętamy), to jeszcze starali się kupić publiczność tanimi tekstami  w stylu "we are the best". Też mi nowina... Na lotnisku w Trenczynie zawsze wszyscy wypadają najlepiej!

Cyrk odjechał

Jedną z atrakcji ostatniego dnia festiwalu był występ Amerykanek z CocoRosie. Siostry Casady, wspomagane beatboxerem Tezem oraz odpowiedzialnym za elektronikę (i dźwięk trąbki) Japończykiem Takuyą Nakamurą, przygotowują się do premiery szóstego albumu w dyskografii grupy (premierą jesienią 2015), koncerty są więc szansą posłuchania na żywo premierowych utworów (choćby "Heartache City"). Ważniejsze od muzyki w występach CocoRosie jest jednak show, urocze dziewczyny robią więc wszystko, by - trochę jak w cyrkowym przedstawieniu - dać widzowi  chwilę kuglarskiej rozrywki (cały zespół pojawił się na Pohodzie w kostiumach klaunów - motyw cyrkowej zabawy będzie zapewne wiodącym wątkiem zapowiadanego albumu).  Poza gimnastycznymi wygibasami żywiołowej Sierry Casady, która zadziwiałą publikę zwinnością Ewy Chodakowskiej, najbardziej pamiętnym momentem koncertu CocoRosie było jednak brawurowe, kilkuminutowe solo Teza, który - jesteśmy o tym przekonani - wygrałby w cuglach "Mam talent!" (nas najbardziej ujęły w jego beatboxerskim przerywniku nawiązania do twórczości Prince’a).

Dobrnęliśmy do końca tegorocznej historii, którą spisujemy dla was od 2010 roku, czyli daty naszej pierwszej wizyty na festiwalu Pohoda. Od tego momentu każdy rok dzielimy na czas przed słowacką imprezą oraz ten moment tuż po - z wielkim pofestiwalowym kacem. Tym smutnym uczuciem, które uświadamia nam, że znowu mieliśmy okazję uczestniczyć w niezwykłym wydarzeniu i że taka okazja powtórzy się dopiero za rok. Pan z zespołu Heymoonshaker  tłumaczył, co trzeba zrobić, żeby być "sexy". Mimo że na chwilę oczarował nas swą sugestywną przemową, to zasługa w tym specyfiki samej Pohody a nie pojedynczego koncertu, że od 6 lat czujemy się seksowni jak nigdy wcześniej.

Tomasz Balawejder + Tomasz Bielenia, Trenczyn