1130 złotych za zajęcia pasa drogowego ma zapłacić miastu protestujący przeciw eksmisji mieszkaniec Gdańska. Za 9 metrów kwadratowych trawnika przez Urzędem Miejskim, gdzie rozbił namiot, Zarząd Dróg i Zieleni nalicza każdej doby 56 złotych i 50 groszy. Ta sytuacja trwa już od 21 sierpnia.

Urzędnicy tłumaczą, że protest nie był zgłoszony i nie było zgody na zajęcia pasa drogowego. Mężczyzna - choć o nią wystąpił - nie dostał jej ze względów bezpieczeństwa ruchu drogowego. Namiot ten został ustawiony w bezpośrednim pobliżu skrzyżowania. Dodatkowo znajdują się tam transparenty, zbierane są podpisy. To nie jest miejsce, w którym można umieszczać takie rzeczy. Mamy dużo sygnałów od kierowców, że transparenty, które tam wiszą, że rzeczy które się tam dzieją, powodowały, iż kierowcy mocno zwalniali ruch. Kierowcy patrząc na to, co tam się dzieje powodowali zagrożenie w ruchu drogowym. To są opinie osób, które tamtędy przejeżdżały - tłumaczy Katarzyna Kaczmarek, rzecznik prasowy Zarządu Dróg i Zieleni w Gdańsku.

Namiotów pojawiło się więcej

Mężczyzna jednak rozbił namiot. Szybko pojawiły się też kolejne, należące do innych osób niezadowolonych z różnych decyzji miasta. Im też naliczana jest wspomniana opłata. Wątpliwe jednak wydaje się, że protestujący kiedykolwiek ją zapłacą. Te osoby nie uiszczają tych opłat. Osoby nie przyjmują naszych powiadomień o tym, że namioty stoją tam nielegalnie. Dwie z trzech osób odesłały nas do swojego prawnika. Trzecia obiecała, że namiot stamtąd usunie - mówi Kaczmarek. Zapowiada, że sprawa zostanie skierowana do sądu, w celu windykacji tych należności.

Nie zgodzili się zamieszkać w lokalu socjalnym po eksmisji

Problemy protestującego mieszkańca Gdańska zaczęły się już w 2005 roku. Dług za czynsz za mieszkanie komunalne sięgał wtedy mniej więcej 80 tysięcy złotych. Umowę najmu rozwiązano. Dług został w części spłacony, resztę - około 25 tys. złotych - umorzono. Ponownie podpisano też umowę najmu. Historia jednak zaczęła się powtarzać. W 2010 roku Sąd Rejonowy Gdańsk-Północ orzekł eksmisję. Doszło do niej 1 sierpnia 2012 roku. Protestujący mężczyzna i jego żona - choć im to zaproponowano - nie zgodzili się zamieszkać w lokalu socjalnym.

Urzędnicy nie wiedzą, jak rozwiązać problem

W Urzędzie Miejskim przyznają, że mają spory problem. I trudno się z tym nie zgodzić. To, że ten człowiek tam protestuje nie odczaruje wyroku sądu. Wyrok zapadł na podstawie konkretnej jasnej sytuacji i konkretnych długów. Tak naprawdę ten człowiek może protestować w imię swoich racji, ale to niczego nie zmieni - mówi Michał Piotrowski z Urzędu Miejskiego w Gdańsku. Dodaje, że w miejscu protestu bywa niebezpiecznie - dla samego protestującego. Mieliśmy przykry incydent. Jacyś chuligani obrzucili w nocy kamieniami to obozowisko. Tego pana również zwyzywano w niewybredny sposób. Także jest pewne zagrożenie. Urzędnicy nie wiedzą jednak jak do końca, skutecznie rozwiązać problem. Na razie nie chcą stosować rozwiązań siłowych. Trudno nam z jednej strony zabronić formy protestu temu panu. Z drugiej nie chcemy też używać straży miejskiej czy też policji. On wie, że zajmuje ten pas drogowy nielegalnie. Mamy związane ręce - podsumowuje Michał Piotrowski.

Co ciekawe w obozowisku nie zastaliśmy protestującego mieszkańca Gdańska. Mężczyzna z sąsiedniego namiotu powiedział, że pojechał on w swojej sprawie do Warszawy. Sam o naliczanych im za zajęcia pasa drogowego opłatach, nie chciał rozmawiać. Obozowisko rozrasta się od sierpnia - dziś składa się z trzech namiotów. Rozbitych tuż obok jednego z ważnych, gdańskich skrzyżowań. Obserwujący je turysta z południa Polski przyznał, że jest zażenowany tym widokiem. Stwierdził, że urzędnicy powinni to jakoś załatwić. Jednak gdy usłyszał o opłatach naliczanych za namioty mocno się zdziwił. To jakaś opłata za demokrację? To jest klęska, nie demokracja. Niedopuszczalne jest coś takiego. To mówię jako człowiek, i jako prawnik z wykształcenia.

W Zarządzie Dróg i Zieleni, twierdzą, że nie ma potrzeby proszenia służb o interwencje. Gdyby było zagrożenie poinformowalibyśmy ich. Policja i straż miejska, które monitorują miasto, jeśli uznałyby, że jest niebezpieczeństwo na tyle duże, że zagraża bezpośrednio ruchowi drogowemu, to na pewno zdecydowały by się na interwencję - mówi Katarzyna Kaczmarek.

Skoro nie ma zagrożenia, to może trzeba było wydać zgodę na zajęcia pasa drogowego i - czy w słusznej sprawie, czy nie - zezwolić ludziom protestować legalnie? Bo obrana strategia wydaje się drogą donikąd. Jeżeli miasteczko jeszcze bardziej się rozrośnie i zacznie stwarzać zagrożenie, ewentualną interwencję przeprowadzić będzie dużo trudniej.