Pięcioosobowy zespół w Instytucie Pamięci Narodowej bada okoliczności, w których publicysta "Rzeczpospolitej" Bronisław Wildstein zdobył z listy katalogowej 240 tysięcy nazwisk osób, których akta przechowuje Instytut.

Powołanie zespołu do zbadania sprawy zapowiadał jeszcze w sobotę prezes IPN Leon Kieres po tym, gdy okazało się, że Wildstein dysponuje listą i przekazał ją innym dziennikarzom.

Lista jest nadal dostępna w IPN, w czytelni jawnej. Naukowcy, dziennikarze, a także każda osoba, której nadano status pokrzywdzonej, mogą przyjść do IPN-owskiej czytelni i skorzystać z jednego z dwóch komputerów, podłączonych do bazy 240 tys. nazwisk oraz nadanych przez IPN sygnatur ich „teczek”.

Burzę wokół spisu wywołało skopiowanie tej listy przez Bronisława Wildsteina, publicystę „Rzeczpospolitej”.

Nie jest to jednak – co podkreśla sam Wildstein – lista agentów, są na niej zarówno funkcjonariusze UB i SB oraz różnego typu współpracownicy SB, a także tacy, których SB dopiero wytypowała do zwerbowania na tajnych współpracowników, co zresztą mogło następować przez szantaż czy próbę „złamania”.

Ale to nie jest lista tajna, nigdy nie była listą tajną – mówi gość porannych Faktów historyk IPN-u Antoni Dudek. To jest lista, która ma pomagać w przeszukiwaniu zasobów archiwalnych. Nikt nigdy nie twierdził, że jest to lista agentów.

Ponieważ wokół tej atmosfery histerii, którą rozpętuje część mediów wokół tej listy, jedynym racjonalnym rozwiązaniem jest udostępnianie dziennikarzom, historykom teczek tych osób, wokół których są największe kontrowersje. Osób, które są na tej liście - dodaje Dudek.

Sprawa lustracji wywołuje wiele kontrowersji. Otwartych przeciwników lustracji, poza SLD, nie ma. Są tylko zwolennicy stopniujący swój entuzjazm wg kryteriów młodości partii.

Najmłodsze – Samoobrona i LPR żądają bez skrupułów ujawnienia listy agentów i teczek, nieco starsze, jak PiS i Platforma, są za, ale ujawnieniem akt IPN-u w sposób bardziej formalny i gwarantujący wiarygodną ocenę kto rzeczywiście donosił.