Trotyl na kadłubie BBC, kapitan podaje się do dymisji - czyli krótka lekcja o odpowiedzialności za słowo na podstawie historii medialnej korporacji.

Kilka lat temu jeden z dziennikarzy BBC, Andrew Gilligan, oskarżył podczas radiowej relacji rząd Tony'ego Blaira o umyślne wyolbrzymienie raportu w sprawie Iraku. Chodziło o ocenę arsenałów irackiego dyktatora, Saddama Husseina. Raport ten zawierał szokujące informacje. Według niego, Husseinowi wystarczyło 45 minut by wydać rozkaz i zaatakować bronią masowego rażenia brytyjskie cele strategiczne. Nie chodziło o Londyn, lecz o bazy wojskowe znajdujące się na Cyprze. Rządowi nie spodobało się sformułowanie dziennikarza, który na żywo w sztandarowym programie radia BBC stwierdził nonszalancko, ze rząd podrasował (ang. sexed-up) kluczowy raport. Administracja Blaira wściekła się na BBC. Uznała, ze dziennikarz publicznej radiostacji nie powinien pozwalać sobie na wydawanie takich osądów.

Do trzech razy sztuka


W trójkącie między dziennikarzem a rządem znalazł się dr David Kelly, współpracujący z Ministerstwem Obrony ekspert od broni biologicznej. Z ramienia Narodów Zjednoczonych dr. Kelly wysyłany był do Iraku aż 37 razy. Zdecydowanie był dobrze rozeznany. To on poinformował dziennikarza, ze jego zdaniem Hussein nie posiada broni masowego rażenia i że rząd Blaira, starając się wygrać głosowanie w parlamencie, celowo przesadza. Gdy źródło tego przecieku miało wyjść na jaw, David Kelly podciął sobie żyły. Wielka Brytania wstrzymała oddech.

W wyniku tej tragedii powołana została specjalna komisja parlamentarna, która pod kierownictwem Lorda Hattona miała wyjaśnić okoliczności śmierci dr Kellego. W jej gestii było też ocenienie zachowania BBC i kontaktów jej dziennikarza z naukowcem. Komisja uznała, ze samobójcza śmierć dr Kellego była wynikiem stresu, w jakim się znajdował. Krytycznie natomiast oceniła rolę BBC. Po opublikowaniu końcowego raportu, Andrew Gilligan stracił pracę. Do dymisji podał się również ówczesny dyrektor naczelny korporacji, Greg Dyke.

Mądrzy po szkodzie


Po latach wiemy już, ze Saddam Hussein nie miał broni masowego rażenia, a rządowy raport - który stał się podstawą głosowania w Parlamencie i wysłania brytyjskich żołnierzy na wojnę - nie miał żadnych merytorycznych podstaw. Nawet inwazję Iraku można oceniać w kategoriach nielegalnego konfliktu, ponieważ nie otrzymała ona jednoznacznego poparcia rezolucji ONZ. W obliczu tych faktów, jedno dziennikarskie sformułowanie, za które BBC zapłaciło tak wysoka cenę, było ewidentnie bliższe prawdy niż fałszu. To ważna lekcja o mocy słowa, a jeszcze bardziej - o tym, jak go bronić i - gdy przychodzi taka konieczność - rehabilitować.

Dlaczego piszę o tym teraz, po wczorajszej rezygnacji dyrektora naczelnego BBC, George'a Entwistle'a? Enwistle piastował to stanowisko zaledwie 52 dni. Odszedł, ponieważ jego podopieczni kilkukrotnie karygodnie pogwałcili w tym czasie pielęgnowane od lat standardy dziennikarskie. Kapitan statku wziął to na siebie i bez koła ratunkowego skoczył w odmęty.

Wszystkich tych incydentów można było jednak uniknąć. Kapitan to wiedział. We wszystkich chodziło o słowa.

Co z rezygnacją szefa BBC ma wspólnego Irak?


W końcowym raporcie, komisja Lorda Huttona zaleciła zaostrzenie regulaminu BBC. Na kreatywnym pysku korporacji pojawił się kaganiec restrykcji formalnych i proceduralnych. W rezultacie BBC - zamiast robić to, co robiła najlepiej, czyli produkować doceniane na całym świecie programy - zaczęła w obawie przed kolejnym parlamentarnym dochodzeniem patrzeć sobie na ręce. Nastał czas menadżerów i księgowych, mitingów i biurokracji. Stopniowo wyobraźnia, kreatywność i szlachetne rzemiosło zaczęły w BBC liczyć się mniej od zgodnego przytakiwania głową i strukturalnego poddaństwa w pionach i poziomach korporacji. Szefowie pilnowali dziennikarzy, rządowe cięcia wprowadziły lęk o utratę pracy. W tym okresie z BBC odeszło wielu doświadczonych redaktorów, którzy nie mogli pogardzić się z nowymi zasadami. "Stalinowski zamordyzm" - to tylko jedno z sformułowanie, jakie zapamiętałem z rozmów przeprowadzonych z moimi starszymi kolegami z BBC.

Nie mów fałszywego świadectwa


Andrew Gilligan nigdy nie doczekał się rehabilitacji - tak, jak nikt nie rozliczył wojny w Iraku. Tymczasem, w łańcuchowej reakcji - jedno słowo wypowiedziane przed laty doprowadziło do systemowych zmian w myśleniu i działaniu BBC. Brak szacunku do niego przyniósł w efekcie zaniedbanie podstawowych przykazań dziennikarskiego rzemiosła.

Nie trzeba było długo czekać na czkawkę po takim zjadaniu własnego ogona. BBC nie powinno było przymykać oczu na pedofilskie ekscesy Jimmy'ego Savile'a - co do tego nie można mieć wątpliwości. Przez kilkadziesiąt lat ten popularny prezenter molestował dzieci zapraszane do jego programów. BBC nie powinno było ukręcać łba własnemu dochodzeniu w tej sprawie.

Kilka miesięcy później dokonało harakiri doprowadzając do niesłusznego oskarżenia znanego polityka o pedofilię. W takich sytuacjach lecą głowy. I wczoraj poleciała - dyrektora naczelnego korporacji. W mojej świadomości głowa George'a Entwistle'a upadla gdzieś obok drzewa, pod którym dziewięć lat temu dr David Kelly odebrał sobie życie.

Być albo nie być


Nie da się jednak nie zauważyć, że przez lata zmieniania BBC w zbiurokratyzowane monstrum istota jej istnienia zepchnięta została na dalszy plan. Sumą tych działań jest sytuacja, w której dziś korporacja zmuszona jest do całkowitej  przebudowy - nie tylko struktur, ale i myślenia. Nie można bezkarnie dziesiątkować rzeszy doświadczonych dziennikarzy, a w ich miejsce zatrudniać młodych, mniej doświadczonych, choć tańszych redaktorów. Nie można z instytucji, która stawiała na kreatywność i polot, czynić zapuszkowanej radio-wizji, gdzie powypleniane błędy łamią serce własnej reputacji. BBC jest nadal imponującą instytucją z niezwykłą tradycją i olbrzymim zapleczem talentu oraz technologii, ale utrzymuje się wyłącznie z pieniędzy państwowych. Na antenie BBC nie ma reklam. Za każdy produkowany przez nią program płaci brytyjski podatnik. Jeśli widzowie i słuchacze dojdą do wniosku, że mają dosyć tych słynnych trzech liter, wybiorą rząd, który - w manifeście politycznym - przyrzeknie rozprawić się raz na zawsze z korporacją, która przez lata dobrej pracy zyskała miano "cioci" wśród brytyjskich mediów. "Auntie BBC" może teoretycznie zniknąć z fal eteru i platform cyfrowych, jeśli taka będzie narodowa wola. Byłaby to olbrzymia strata, ale przy istniejącej konkurencyjności i upadlających standardach (również u odbiorcy) znajdą się na Wyspach ludzie, którzy tego nawet nie zauważą.