„Kiedy zasiadam w jury, staram się zapomnieć o sobie i stać się pasywnym odbiorcą. Ktoś pokazuje mi swój świat, a ja nie narzucam mu swoich kategorii” – mówi w rozmowie z dziennikarką RMF Classic Magdą Miśką-Jackowską Lech Majewski, przewodniczący jury konkursu głównego tegorocznego festiwalu Off Plus Camera. "Uważam, że jurorowanie to jest bardzo niebezpieczna dziedzina. Wie pani, Salomonów jest bardzo mało" - podkreśla.

Majewski podkreśla, że za każdym razem, gdy zasiada w jury, dąży do tego, by uciszyć emocje. Staram się zapomnieć o sobie. Oczywiście, my działamy przez osmozę, czy indukcję. Moja osobowość z tamtą osobowością ( autora ocenianego filmu - przyp. RMF FM) wejdzie w dialog. To jest nieuniknione, ale staram się to minimalizować - tłumaczy. Dodaje też, że bycie jurorem jest jego zdaniem bardzo niebezpiecznym zajęciem. Tyle jest krzywd sędziowskich w świecie od piłki nożnej począwszy po ważne sprawy sądowe. Salomonów jest bardzo mało. Dochodzi się do jakiegoś konsensusu, ale siebie trzeba trochę usunąć z tego równania - przekonuje.

Pytany o to, czym dla niego jest niezależność, twórca "Młyna i krzyża" przyznaje, że taka wartość nie istnieje w kinie w czystej postaci. Niezależnością jest zależność od siebie samego, a nie od czynników zewnętrznych. Może Antoniszyn osiągnął czystą postać niezależności, ale też albo go wyświetlają, albo nie, więc już jest zależny w trafianiu do ludzi - wyjaśnia. Jest takie wąskie gardło niezależności i najwęższym punktem jest dystrybutor - dodaje.

"Nie nazwałbym się człowiekiem renesansu"

Lech Majewski to reżyser filmowy i teatralny, pisarz, producent, kompozytor oraz malarz. Mimo tak licznych talentów nie godzi się jednak na to, by nazywać go człowiekiem renesansu. Każda piosenkarka, która gra w teatrze i jest piosenkarką już jest nazwana kobietą renesansu. Każdy, kto napisał fraszkę i namalował obrazek jest człowiekiem renesansu - wylicza. Mówi też o swoim głębokim szacunku do tej epoki i przekonaniu, że dzisiejsi twórcy nie dorównują ówczesnym. Z dziwnych powodów różne rzeczy potrafiły się rozwinąć, ale duch człowieka skarlał. Duchowość, idea boskości, to, co było tą główną baterią tamtych twórców - to wygasło - ocenia. Ceną za to jest to zidiocenie Youtube'a. Mamy takie skrzeczące ropuchy, skaczące po ekranie i to jest nasza rzeczywistość. To jest błoto, w którym się taplają ludzie na koncertach rockowych, po prostu to jest to dążenie do ropuchowatości świata ­ - stwierdza. Staram się nie taplać w tym błocie. Stworzyłem swój własny świat i w nim funkcjonuję.  Byłem przygotowany na to, że będę funkcjonował na zasadach bezludnej wyspy, ale  okazało się, że jakoś znajduję odbiorców w świecie. Nawet nie wiem dlaczego i jak, ale tak się dzieje - opisuje.

"Wiem, że moje filmy trafiają do ludzi"

W rozmowie z dziennikarką RMF Classic Majewski wspomina początki swojej filmowej kariery i to, w jaki sposób reagowano na jego twórczość. Twórczość jest manifestacją ego. Każdy, kto manifestuje siebie, chce być zauważony. Jak widzi, że trafia w próżnię, no to się przejmuje. W moim wypadku tak było na początku, kiedy mi tutaj zgnieciono film "Rycerz" - opowiada. Przypomina też, że za granicą na jego dzieło reagowano zupełnie inaczej. Wyjechałem do Cambridge, potem zostałem w Londynie. Różni reżyserzy zachwycali się "Rycerzem", m.in. John Boorman, a z takich najbardziej znanych to Orson Welles.  Ten film miał bardzo dobre recenzje w "New York Timesie" i w "Los Angeles Times".  Zaczęła się moja kariera taka zagraniczna i powoli, powoli... -wspomina. Teraz jest tak, że dostaję e-maili ze świata dotyczące moich filmów, więc wiem, ze jakoś trafiają do ludzi. Znacznie bardziej w świecie niż w Polsce - podsumowuje.

RMF Classic

Magda Miśka-Jackowska

red. MN