W Nowym Jorku wirus SARS-Cov-2 pojawił się wcześniej, niż do tej pory myślano. W sumie zaraziło się nim około 1,7 miliona mieszkancow, czyli ponad 20 proc. populacji. Śmiertelność tego zakażanie wyniosła około procenta, czyli była 10 razy wyższa, niż w przypadku grypy. Takie wyniki badań publikuje na łamach czasopisma "Nature" grupa naukowców z Icahn School of Medicine przy Szpitalu Mount Sinai.

Pierwszy oficjalny przypadek zakażenia wirusem SARS-Cov-2 potwierdzono w Nowym Jorku 1 marca. Szybki wzrost liczby przypadków zaobserwowano już do 8 marca, a znaczący wzrot liczby przypadków śmiertelnych przed 15 marca. 

22 marca cały stan Nowy Jork wprowadził nakaz pozostania w domach, po którym liczba przypadków zaczęła się wypłaszczać, by zmaleć w kwietniu i maju. W tym czasie możliwości testowania na obecność koronawirusa były bardzo ograniczone. Analiza wyników badań około 10 tysięcy próbek osocza, pobranych od początku lutego do lipca tego roku, pozwoliła teraz dokładniej prześledzić, jaki naprawdę był wtedy postęp epidemii. 

Teraz już wiemy, że mieliśmy do czynienia z wieloma bezobjawowymi przypadkami, że objawy w znacznej części przypadków były łagodne lub co najwyżej umiarkowane i nie udało się ich wtedy wykryć - mówi współautorka pracy, prof. Emilia Mia Sordillo. Nasza praca zmierzała do dokładniejszej oceny dynamiki epidemii wśród mieszkańców miasta i osób, które wymagały pilnej pomocy medycznej - dodaje.

W sumie analiza objęła dane dotyczące 10691 próbek, pobranych w Mount Sinai od lutego do lipca. Była w nich grupa 4101 próbek od pacjentów przyjętych na oddział ratunkowy, która miałą pomóc monitorować postępy epidemii wśród osób wykazujących umiarkowane do poważnych objawów. 6590 próbek pochodziło od osób, które przyjęto do szpitala bez podejrzeń o Covid-19, w związku z rutynowymi zabiegami, na oddziałach onkologicznych czy położniczych, a także pacjentów, którzy pojawili się tylko na wizyty kontrolne i diagnostykę. Poniewiaż te wizyty i hospitalizacje nie miały związku z koronawirusem, naukowcy liczyli, że pozwolą w miare wiernie odtworzyć sytuację w ogólnej populacji. W pierwszej grupie było 45,5 proc. kobiet, w drugiej 67,6 procent. W pierwszej większość była w wieku powyżej 61 lat. W drugiej wiek był rozłożony bardziej równomiernie. 

By określić rzeczywistą częstotliwość zakażeń, naukowcy monitorowali obecność przeciwciał wirusa SARS-Cov-2, a nie jego aktualną obecność. Wyorzystywali przy tym opracowany w Mount Sinai test ELISA (enzyme-linked immunosorbent assay), który wcześniej pokazał wysoką czułość i wiarygodność. Nasz dwustopniowy test ELISA z odpowiednią wiarygodnością potwierdza obecność przeciwciał i pozwala określić ich poziom - tłumaczy współautorka pracy, prof. Viviana Simon. 

Analiza pokazała, że seroprewalencja w obu grupach rosła w innym tempie, zdecydowanie szybciej w grupie wymagającej pomocy medycznej. Potem jednak wyrównała się w obu grupach, by po opanowaniu pierwszej fali, pod koniec maja, ustalić nie na poziomie nieco ponad 20 proc. Co istotne, obecność przeciwciał wykryto już w próbkach z połowy lutego, co pokazuje, że koronawirus rozprzestrzeniał się w Nowym Jorku wcześniej, niż go oficjalnie wykryto. 

Nasze dane wskazują na to, że poziom przeciwciał u danej osoby jest stabilny w czasie, że około 22 procent, czyli 1,7 miliona mieszkańców Nowego Jorku zakaziło się koronawirusem, a śmiertelność podczas pierwszej fali pandemii sięgała 0,97 procent - dodaje kolejny ze współautorów, prof. Florian Krammer. Widzimy, że podczas pierwszej fali epidemii poziom zakażeń w Nowym Jorku był dość wysoki, ale mimo wszystko pozostał daleki od sytuacji, w której moglibyśmy mówić o odporności stadnej - podsumowuje.