Wokół australijskiego miasta Sydney od kilku dni szaleją pożary lasów i buszu. Metropolia tonie w tumanach dymu. Jak pisze tamtejszy dziennik „The Sydney Morning Herald”, dym jest tak gryzący, że mieszkańcy wielu dzielnic wychodząc na ulice muszą nosić maski na twarzach.

Z kolei ludzie mieszkający w pobliżu parku narodowego praktycznie żyją już na walizkach. Są spakowani, w każdej chwili gotowi opuścić swe domy. Pełnią całodobowe dyżury uważnie obserwując zbliżający się ogień.

Ci, którzy mieszkają na przedmieściach Sydney nie musieli iść dziś do pracy -dostali wolne by bronić przed żywiołem swego dobytku. Niemal cały czas polewają swe domy wodą. I pakują rzeczy. Jeszcze dziś, jeśli zgodnie z przewidywaniami meteorologów wiatr przybierze na sile - znajdą się na linii ognia.

Jak długo zamierzają zostać w zagrożonych domach? Tak długo jak będzie się dało. Nie chcę jednak popełnić żadnego głupstwa. Jeśli ogień dostanie się pod dach, nic nie będzie się już dało zrobić, Dlatego co pięć, dziesięć minut wychodzę na górę i sprawdzam dach - mówi jeden z mieszkańców zagrożonych terenów.

Z ponad 70 ogniskami pożarów walczą już tysiące strażaków i ochotników. Jak australijski bumerang powraca też sprawa celowych podpaleń buszu. Senator z ramienia zielonych Bob Brown wezwał władze i mieszkańców Australii by wypowiedzieli wojnę podpalaczom: W przypadku kilku pożarów, można powiedzieć, że ogień wywołało na przykład uderzenie pioruna. Jednak lwia część to dzieło człowieka.

Mieszkańcy Sydney przeżywają koszmar kolejny rok z rzędu. W ubiegłym roku, w okresie Świąt Bożego Narodzenia 4-milionowe miasto również znajdowało się w pierścieniu ognia. Spłonęło wówczas prawie 800 tysięcy hektarów lasu i buszu i ponad 100 domów.

17:45