Musiałem napisać "Windows on the World", żeby ofiary przestały być anonimowe - mówi gość RMF Frederic Beigbeder, autor jedynej na świecie powieści o zamachcach w USA z 11 września 2001.

Marek Gładysz, RMF: Jeżeli się nie mylę, "Windows on the World" jest jedyną na świecie powieścią o 11 września. Dlaczego, pana zdaniem, żaden inny pisarz nie podjął się tego zadania?

Frederic Beigbeder: To bardzo dziwne. Pozostaje to dla mnie wielką tajemnicą. Chodzi przecież o najważniejsze wydarzenie naszej epoki. Te zamachy zmieniły oblicze całego stulecia, które się rozpoczyna. A innych powieści nie ma...

Marek Gładysz: Co to może oznaczać?

Frederic Beigbeder: Albo literatura umiera i wszystkim to "wisi", albo - inna możliwość - książki stały się znowu "niebezpieczne", bo zmuszają bardziej do myślenia niż filmy, programy telewizyjne czy płyty. Jeżeli prawdziwe jest to drugie wytłumaczenie, to warto być "wywrotowcem".

Marek Gładysz: "Windows on the World" zrobiły na mnie duże wrażenie. Byłem chwilami zbulwersowany, szczerze wzruszony do łez, czasami wybuchałem śmiechem. To jak katharsis. Nie obawiał się pan jednak złamania tej literackiej "zmowy milczenia" wokół 11 września? Padały przecież oskarżenia, że robi pan biznes na wielkiej tragedii, że rany jeszcze się nie zagoiły itd..

Frederic Beigbeder: Było dużo powodów, żeby nie napisać tej powieści. To książka w pewnym sensie obsceniczna, bolesna i idąca pod prąd. Być może było za wcześnie. Być może trzeba uszanować żałobną cisze. To trochę tak, jakby ktoś teraz zaczął pisać powieść, osnutą na strasznej tragedii, która rozegrała się kilka dni temu w rosyjskiej szkole. Ale nie pisać o "11 września", to jeszcze gorzej niż o niej pisać. To zły znak, jeżeli pisarze boją się opowiedzieć tę historię. Powinniśmy bowiem być w stanie oglądać świat bez odwracania głowy!

Marek Gładysz: Pan sam jednak usunął kilka stron ze swojej powieści przed drukiem, prawda?

Frederic Beigbeder: Wie pan, Hemingway mówił, że powieść powinna być jak góra lodowa, którego część pozostaje zanurzona w wodzie. Są pewne rzeczy, których lepiej się tylko domyślać.

Marek Gładysz: W pewnym sensie ofiary 11 września były tylko statystycznymi liczbami. Nie widzieliśmy tego, co było najstraszniejsze. Obraz koszmaru stal się trochę aseptyczny.

Frederic Beigbeder: Tak, myślę, że robi pan aluzje do pewnej autocenzury amerykańskich mediów. Ale powód jest też pewnie inny - ta tragedia była nieludzka, tak jak Hiroszima.

Marek Gładysz: Przerosło nas to.

Frederic Beigbeder: Widok samolotów wbijających się w wieżowce był tak mocny, że aż trudny do objęcia umysłem. Kiedy mówi się, że zginęło 3 tys. osób - to informacja jest abstrakcyjna. Natomiast, kiedy czytamy o losie konkretnej osoby, która - jak każdy - ma swoje wady i zalety, i która właśnie tego ranka je śniadanie z dziećmi na szczycie World Trade Center - być może łatwiej zrozumieć, co się tam naprawdę działo.

Marek Gładysz: "11 września" był jednym wielkim szokiem. Pan sam pisze, że ta tragedia torturowała pana psychicznie, że po prostu nie był pan w stanie myśleć i pisać o czym innym. Jednakże po upływie trzech lat można czasami odnieść wrażenie, że wszyscy zdążyli się już powoli przyzwyczaić do groźby "hiperterroryzmu" i w sumie - tak naprawdę - niewiele to wszystko w naszym życiu zmieniło.

Frederic Beigbeder: Myślę, że coś się jednak zmieniło, ale trudno to zauważyć gołym okiem, bo chodzi raczej o zbiorową podświadomość. Staliśmy się chyba większymi pesymistami, bo podświadomie czujemy "kruchość" świata, w którym żyjemy. Niedawny atak terrorystów na szkole w Rosji, wcześniej zamachy w Madrycie, bomby, które wybuchają prawie wszędzie, w Istambule, Jerozolimie - to dowód, że nasz świat jest zagrożony. Nasza wolność nie jest tak solidna, jak myśleliśmy. Musimy więc jej bronić!

Marek Gładysz: Po "11 września" słyszało się w całej Europie "Wszyscy jesteśmy Amerykanami!" We Francji jednak bardzo szybko przerodziło się to w inne hasło: "Nie chcemy mieć z Amerykanami nic wspólnego!" Francuski antyamerykanizm jest pana zdaniem nieuleczalny?

Frederic Beigbeder: Niestety jest w tym dużo prawdy. Zresztą właśnie m.in. to skłoniło mnie do napisania tej książki. Byłem oburzony niektórymi reakcjami w moim kraju, typu: "W sumie Amerykanie sami są sobie winni! Zasłużyli sobie na to!". Francja ma manie dawania lekcji moralności reszcie naszej planety, a w praktyce sama jest raczej małym, starym i trochę strachliwym krajem - co widać choćby teraz w związku z aferą francuskich dziennikarzy porwanych w Iraku. Można powiedzieć generalnie, że lubimy "kolaborować z okupantem"!

Marek Gładysz: Tego we Francji nie słyszy się często.

Frederic Beigbeder: Lubię krytykować miejsce, w którym żyję!

Marek Gładysz: Ale chyba nie zyskuje sobie pan tym we Francji zbyt wielu przyjaciół?

Frederic Beigbeder: (śmiech) Mam nadzieje, że będę miał ich więcej w Polsce!

Marek Gładysz: Czytając "Windows on the World" zdałem sobie sprawę, że - paradoksalnie - jest to hymn na cześć życia. To trochę zaskakujące, biorąc pod uwagę, że pan sam uważa się raczej za nihilistę.

Frederic Beigbeder: Bardzo się cieszę, że pan to tak odebrał. To raczej inni mówią o mnie ciągle, że jestem nihilista. Myślę, że zbyt hojnie obdarowują mnie tym określeniem, bo prawdziwy nihilista powinien - wydaje się to po prostu logiczne - natychmiast popełnić samobójstwo. Jestem więc w sumie bardzo kiepskim nihilista, który musi jeszcze zrobić dużo postępów, żeby sobie na to miano naprawdę zasłużyć. Mam wspaniałą córkę i po prostu chce mi się żyć - nawet jeżeli jestem bardzo krytyczny wobec świata, który mnie otacza. Wielu ludzi zarzuca mi też cynizm. Ale to nieprawda! Jestem dużo większym romantykiem i optymista, niż się to może wydawać.

"Windows on the World" - tak nazywała się restauracja na szczycie najwyższego nowojorskiego wieżowca World Trade Center, w który 3 lata temu wbiły się dwa samoloty.