Polemikę we Włoszech na temat sprawności działania służb ratunkowych wywołała śmierć francuskiego turysty, którego ciało znaleziono w wąwozie po dziewięciu dniach poszukiwań. Mężczyzna wzywał pogotowie, bo złamał obie nogi, ale nie ustalono, gdzie się znajduje.

Ciało 27-letniego Francuza, mieszkającego ostatnio w Rzymie, zostało znalezione w niedzielę wieczorem w trudno dostępnym wąwozie w krainie Cilento koło Salerno na południu Włoch. Wybrał się on tam na samotną wycieczkę i, jak podano, prawdopodobnie zboczył ze zwykłego szlaku.

Poszukiwany był od 9 sierpnia, gdy zadzwonił na numer pogotowia wzywając pomoc. Mówił wtedy, że w wyniku upadku złamał obie nogi i nie potrafił powiedzieć, gdzie dokładnie się znajduje. Potem jego telefon rozładował się i nie było z nim więcej kontaktu. Nie wiadomo, jak długo jeszcze żył od chwili wypadku.

Jak wyszło na jaw, poszukiwania podjęto dopiero po 28 godzinach, a uczestniczyła w nich także rodzina Francuza, która zarzuca służbom ratunkowym opóźnienie w rozpoczęciu operacji. Jak podkreślają jego bliscy, błędy popełniano od samego początku.

Szef włoskiego stowarzyszenia służb pogotowia ratunkowego Mario Balzanelli przyznał w poniedziałek, że młody turysta zostałby natychmiast odnaleziony, gdyby we Włoszech w 2009 roku wprowadzono w życie unijną dyrektywę w sprawie lokalizacji telefonów, z których wybierane są numery służb ratunkowych.

Ten przypadek wskazuje na rażący, absurdalny i niemożliwy do obrony fakt, że we Włoszech centrale pogotowia numeru 118 nadal nie mają systemu lokalizacji, choć przewiduje to dekret ministra rozwoju gospodarczego z 2009 roku - dodał Balzanelli.

Odnotował ponadto, że mimo decyzji o wprowadzeniu w Unii Europejskiej jednolitego numeru telefonu alarmowego 112, we Włoszech stosowanie tego systemu jest nadal "poważnie opóźnione, jeśli nie wręcz sparaliżowane".