Trzy dni przed końcem roku byliśmy o krok od katastrofy porównywalnej z Czarnobylem. Tygodnik "Kommiersant-Włast" ujawnia, że wbrew zapewnieniom władz na płonącym w suchym doku podwodnym okręcie "Jekaterynburg "znajdowały się rakiety z głowicami atomowymi. Pożar, który wybuchł 29 grudnia 2011 roku w pobliżu przedziałów torpedowych i rakietowych, mógł doprowadzić do wybuchu. Potem uszkodzone mogłyby zostać dwa reaktory atomowe.

Tygodnik powołuje się na swoich informatorów - oficerów floty. Potwierdzeniem informacji gazety ma być też fakt, iż "Jekaterynburg" był jedynie na przeglądzie technicznym. Podczas takiego przeglądu z reguły uzbrojenie pozostaje na pokładzie. Sam proces wyładunku zajmuje bowiem dwa tygodnie a okręt jak najszybciej musi wrócić do służby. Remont odbywał się w suchym doku około 6 kilometrów od Murmańska. Pożar gaszono przez prawie dwie doby. Oficjalnie władze twierdziły, że zapaliło się jedynie gumowe pokrycie tzw. "zewnętrznego kadłuba". Według tygodnika, na pokładzie "Jekaterynburga" podczas pożaru znajdowało się 16 rakiet Siniewa z głowicami jądrowymi.

Według informacji tygodnika, po ugaszeniu pożaru w pierwszych dniach stycznia "Jekaterynburg" został wysłany do swej macierzystej bazy Jagielnaja, a tam znajduje się arsenał Floty Północnej. Tam można wyładować jądrowe uzbrojenie. Jak podkreśla gazeta, gdyby na okręcie nie było uzbrojenia, nie byłoby żadnego powodu powrotu do macierzystej bazy.

"Jekaterynburg" napędzany jest dwoma reaktorami atomowymi o mocy 90 megawat każdy. W każdym znajduje się około 70 kilogramów uranu 275. To, że prawdopodobnie podczas pożaru reaktory były "wyłączone", nie ma żadnego znaczenia gdyby doszło do wybuchu na okręcie.