Podziemne rozlewisko w kopalni Mysłowice-Wesoła jest większe i głębsze, niż przypuszczano. Wypompowywanie wody trwa nieprzerwanie od wczoraj. Nadal nie ma śladu poszukiwanego kombajnisty. A dyrekcja kopalni odpiera zarzuty o igraniu z bezpieczeństwem górników przed tragedią.

Jak ustalił reporter RMF FM Marcin Buczek, wypompowywanie wody może zająć nawet cały dzień. Rozlewisko w najgłębszym miejscu ma głębokość około dwóch metrów. Wysokość lustra wody trzeba teraz obniżyć co najmniej o połowę.

Przy głębokości 1 metra spróbujemy wejść głębiej i  zobaczyć, czy zastępy ratownicze będą mogły przejść. Natomiast taka optymalna głębokość to pół metra, bo wtedy przechodzą bez zastanawiania się, czy trzeba uważać, czy nie - wyjaśnia inżynier Grzegorz Standziak, szef sztabu akcji poszukiwawczej.

Na razie pod ziemią nie ma zagrożenia wybuchem, ale niezmiennie od miejsca, gdzie może być poszukiwany górnik, ratowników dzieli odległość około 170 metrów.

W dalszym czasie trwają prace profilaktycznie, które po odnalezieniu i wywiezieniu zaginionego górnika umożliwią zamknięcie rejonu zagrożenia. Nie można wykluczyć, że po wypompowaniu wody ratownicy napotkają inne przeszkody - m.in. stojaki wzmacniające obudowę wyrobiska. Możliwe też, że samo wyrobisko po wypadku jest uszkodzone.

Dzięki przewietrzaniu wyrobiska poprawiła się widoczność do ok. 15 metrów. Stężenia gazów są na stosunkowo bezpiecznym poziomie. Jeśli to nie pogorszy się, po odpompowaniu wody ratownicy będą mogli wejść głębiej, przedłużając lutniociąg przewietrzający wyrobisko i linię chromatograficzną, dzięki której można poznać dokładny skład atmosfery.

Co działo się przed wypadkiem?

Pytany o to, co działo się tuż przed wypadkiem Standziak potwierdził, że w kopalni tuż przed wypadkiem ratownicy prowadzili prace profilaktyczne. Z tego co mi przekazano, prowadzono tam prace związane z późniejszym zatłaczaniem mieszaniny wodno-pyłowej do zrobów tej ściany - powiedział inżynier. Dodał, że na wcześniejszych zmianach prowadzono wydobycie.

Z informacji, które posiadam, na zmianie, na której doszło do wypadku, nie było już wydobycia. Jedyne prace polegały na ustawieniu kombajnu w bezpiecznym miejscu na ścianie. Ruch kombajnu ktoś może traktować jako wydobycie, ale nie - ten kombajn był uruchomiony tylko po to, by ustawić go w bezpiecznym miejscu, w którym nie groziło mu ewentualne zalanie podczas zalewanie zrobów nie uszkodzić maszyny - powiedział Standziak.

Inżynier wyjaśnił, że zroby, czyli miejsca po wydobyciu węgla zalewa się po to, by zapobiec samozapłonowi resztek surowca. Chyba w każdej kopalni w Polsce, która wydobywa węgiel kamienny prowadzi się taka profilaktykę - podkreślił. 

Czy dyrekcja kopalni igrała z życiem górników?

Podczas kolejnej konferencji prasowej Standziak odniósł się do doniesień "Gazety Wyborczej", według której to, co działo się na krótko przed wypadkiem, było czymś więcej niż tylko profilaktyką; władze kopalni wiedziały o zagrożeniu wybuchem metanu, a mimo to nie wstrzymano wydobycia. Pod ziemią byli ratownicy, 6 października na porannej zmianie było ich tam 19, w tym czasie 13 górników wydobywało węgiel - napisała GW, sugerując, że wydobycia nie wstrzymano ze względów ekonomicznych.

Według Standziaka, artykuł zawiera wiele "nieścisłości, a wręcz w kilku miejscach przekłamań". Inżynier przypomniał, że o zagrożeniu pożarem endogenicznym w kopalni ostrzega wzrost stężenia tlenku węgla i rzeczywiście przed wypadkiem zanotowano wzrost stężenia tego gazu, jednak - podkreślił - w ilościach, które nie wymagały zatrzymania prac.

Pożary endogeniczne to naturalne i stosunkowo częste zjawisko w górnictwie. Powodem ich powstawania jest samozagrzanie węgla w tzw. zrobach ściany wydobywczej, czyli miejscach po eksploatacji węgla. W tego typu przypadkach zwykle nie występuje otwarty ogień, ale zadymienie i podwyższona temperatura.

Według naszych informacji i wstępnych kontroli zapisów czujników  wynika, że nie przekraczaliśmy dopuszczalnych stężeń tlenku węgla. To, że on się pojawia, świadczy o tym, że coś się dzieje, pojawia się zarzewie pożaru endogenicznego, stąd prace profilaktyczne i ratownicy w tym rejonie - wskazał inżynier. Gdybyśmy tych prac nie podjęli, pewnie na dniach mielibyśmy prawdziwy pożar, konieczność zamknięcia ściany - dodał.

Przypomniał, że ratownicy górniczy często zjeżdżają na dół, nie tylko po to, by prowadzić akcję ratowniczą, ale także do wykonywania "normalnych prac". "Dopóki nie ma zagrożenia, są to normalni pracownicy kopalni, ale lepiej wyposażeni i wyszkoleni" - zaznaczył inżynier.

Standziak przyznał, że w ostatnim okresie w kopalni notowano przekroczone dopuszczalne stężenie metanu, co nie jest niczym niezwykłym w kopalni o wysokim stopniu zagrożenia metanowego. Zapewnił, że zgodnie z procedurą zawsze w takich przypadkach wycofywano załogę z zagrożonego rejonu. Kiedy stężenie metanu przekracza 2 proc. kopalniane urządzenia powinny być automatycznie odcięte od zasilania, a prace muszą być natychmiast przerwane.

W poniedziałek wieczorem minął tydzień od katastrofy w mysłowickiej kopalni. Na poziomie 665 m doszło prawdopodobnie do zapalenia bądź wybuchu metanu. W strefie zagrożenia znajdowało się wówczas 37 górników. 36 wyjechało na powierzchnię, 31 trafiło pierwotnie do szpitali. 42-letniego kombajnisty dotąd nie odnaleziono. W poniedziałek rano w Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich zmarł jeden z najciężej rannych, 26-letni górnik. 

Stan zdrowia rannych

We wtorek w siemianowickiej "oparzeniówce" nadal leczonych było 23 najciężej poszkodowanych w wypadku. Jak relacjonowali lekarze, zauważalnie poprawiły się monitorowane parametry stanu zdrowia u czterech górników z oddziału intensywnej terapii, jednak stan dwóch innych, najciężej rannych z tego oddziału, wciąż był uznawany za krytyczny.

Specjaliści określali rokowania wobec wszystkich rannych górników na intensywnej terapii jako "bardzo ostrożne". Za nieco lepsze uznali rokowania wobec kolejnych siedemnastu górników przebywających na oddziałach chirurgicznych. Ich stan ogólny nazwali "zadowalającym".

(pj)