Prezydent USA Ronald Reagan ostro zaprotestował przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce. Domagał się zaprzestania represji wobec „Solidarności”. Kilka dni po wprowadzeniu stanu wojennego z wnioskiem o azyl polityczny w USA wystąpił ambasador PRL w Waszyngtonie – Romuald Spasowski.

Jan Mikruta: Jak państwo dowiedzieli się o wprowadzeniu stanu wojennego?

Wanda Spasowska: Ja nawet dokładnie nie wiem jak to było, chyba przez telefon. W każdym razie byliśmy w domu i wychodziliśmy gdzieś, ale wróciliśmy zaraz, bo już powtarzano i potwierdzano, że coś takiego się dzieje. Jak wróciliśmy do rezydencji, mąż miał jakieś telefony, tak zwane „urzędowe”, ale to nie było nic z ambasady. Dzwonił ktoś z Nowego Jorku, o ile dobrze pamiętam, to był Lewandowski. W każdym razie wiedzieliśmy przede wszystkim od Amerykanów, co się dzieje.

Jan Mikruta: Czy państwo się tego spodziewali? Czy to było tak, że od jakiegoś czasu wiedzieliście że to jest nieuchronne, czy to było zaskoczenie?

Wanda Spasowska: Nie, to nie było zaskoczenie, ale ciągle się pocieszaliśmy, że do tego nie dojdzie. Staraliśmy się wierzyć, ciągle modliłam się na kolanach, żeby stał się cud, ale niestety cudu nie było.

Jan Mikruta: Kiedy podjęli państwo – bo rozumiem, że to nie była przecież decyzja suwerenna pani męża, to była wasza wspólna decyzja – że chcecie zostać tutaj, że chcecie poprosić o azyl polityczny?

Wanda Spasowska: Powiedziałabym, że to był jakiś proces, w ogóle proces zmieniania mojego męża trwał latami. On był rozczarowany i zrozpaczony, jak się przekonał, czym jest komunizm, który przez ojca miał wbity do głowy. Mało tego, przed śmiercią ojca obiecał mu, że będzie kontynuował i będzie wiernie budował lepszą przyszłość świata. To go trzymało. Ale, jeżeli chodzi o te ostatnie wypadki, wtedy w grudniu, to się stawało zupełnie niemożliwe do tolerowania, bo mąż miał wiadomości prawdziwe, a jednocześnie miał te wszystkie polecenia i wskazówki z Warszawy. Oni uważali, że wszystko jest normalnie.

Jan Mikruta: Mówi pani, że mąż miał wiadomości prawdziwe. Skąd miał te wiadomości?

Wanda Spasowska: Od Amerykanów, od innych ambasadorów, nawet od naszych przyjaciół z Polski.

Jan Mikruta: I co mówili wam Amerykanie w tym okresie przed stanem wojennym?

Wanda Spasowska: Mówili jaka jest sytuacja, jak to narasta i jakie trudności mają ludzie. Dla nas zawsze najważniejsze było to, co się dzieje z ludźmi, z narodem.

Jan Mikruta: A jakie były nastroje wśród państwa znajomych Amerykanów, wśród amerykańskich dyplomatów?

Wanda Spasowska: Byli bardzo poruszeni tym wszystkim, szczególnie ci, którzy byli z nami zaprzyjaźnieni i byli blisko polskich spraw.

Jan Mikruta: To była bardzo trudna decyzja?

Wanda Spasowska: To nie była decyzja podjęta nagle. W niedzielę 13 grudnia rano przybiegło do nas do rezydencji sporo znajomych dziennikarzy. Byliśmy poruszeni. To była ta ostatnia kropla dla mojego męża. Wtedy był w zasadzie gotowy wszystko rzucić. Gdyby wydrukowali to, co wtedy opowiadaliśmy - a z nami w rezydencji była córka i jej mąż - to jestem pewna że bym tu dzisiaj nie siedziała i nie ogłosilibyśmy swojego protestu. Bo my już nie krępowaliśmy się niczym, mówiliśmy, co myślimy, co czujemy i nigdy ani jedno słowo nie ukazało się w prasie. Pan zna amerykańskich dziennikarzy - jak oni są spragnieni wiadomości i sensacji. Nikt nie puścił słowa.

Jan Mikruta: Dla państwa dobra.

Wanda Spasowska: Tak. Zdawali sobie sprawę, czym to będzie dla nas. Oni już na nas patrzyli i to była droga przez mękę.

Jan Mikruta: Jaka atmosfera panowała w tych dniach w ambasadzie?

Wanda Spasowska: Straszna! Zacznijmy od tego, że trzy czwarte ambasady to była „ubecja”, więc wiadome nastroje. Na nas patrzeć już nie mogli, nie tylko na mnie, bo na mnie to od lat, ale na męża również. To była niedziela, a w ciągu tygodnia pojechaliśmy zobaczyć się z kardynałem Cookiem w Nowym Jorku. To już było po „Wujku”, jak się w kopalniach, straszne rzeczy zaczęły dziać. Nie wiedzieliśmy, co robić. Pojechaliśmy do kardynała Cooka, z którym zresztą mieliśmy już kontakty od lat, żeby z nim porozmawiać o tym, co zrobić, żeby pomóc Polsce w tej sytuacji. Byliśmy odwołani, mieliśmy wracać do Polski. Kardynał niczego nie radził. Po prostu była rozmowa, przez parę godzin tam siedzieliśmy, odprawił nam mszę i wróciliśmy z tym, że dokąd można jeszcze coś zrobić, to jeszcze będziemy siedzieć. Tak doszło do soboty 19 grudnia. Kiedy wyszłam, ktoś z przyjaciół amerykańskich przyjechał po mnie i mnie zabrał, bo w rezydencji był podsłuch, wiec się nie rozmawiało. Pamiętam jak właśnie tam moja przyjaciółka pokazywała jakieś bzdury, mówiła do mnie, że musimy wyjść, bo chciała ze mną porozmawiać i pojechałyśmy. Zostawiłam dom w bałaganie. Mieliśmy z mężem taką umowę, że jak wychodzę, to zostawiam kartkę w pewnym miejscu i włączałam alarm w rezydencji. Nie włączyłam alarmu, nie położyłam kartki, zostawiłam bałagan w sypialni, więc jak wrócił, a potem wróciła też córka z zięciem, to się przerazili. Bo mąż jednocześnie był tego ranka w departamencie stanu i właśnie go uprzedzano, że teraz już nie tylko jeżdżą za mną – bo Sowieci jeździli za mną, a ja się śmiałam, bo jak jeździłam często do Schreimu, to żartowaliśmy z moim kierowcą, że może się który nawróci, musi tutaj przyjeżdżać – ale stale jest teraz inwigilacja i już więcej niż jeden jeździ.

Jan Mikruta: Czy jak później rozmawiała pani z mężem, to jemu przeszło przez myśl, że mogła się pani stać jakaś krzywda?

Wanda Spasowska: Tak, on się przeraził tym, że mogło się coś stać. Ale wróciłam, po prostu utknęłyśmy w korku i przyjechałam później. Jednocześnie to była sobota i był kurier do Polski, więc zaczęli wydzwaniać co parę minut, żeby przychodził, że go potrzebują, że ma coś podpisać. Słyszałam te telefony i mąż – który był z natury bardzo spokojny, nigdy głosu nie podnosił – nagle zaczął rzucać jakimiś słowami, których nigdy w życiu nie używał. Położył tę słuchawkę, rzucił w zasadzie. Ja pytam, co się stało, a on: Pojęcia nie masz, jak oni się do mnie odzywają. Mówię: Ty już tam nie pójdziesz, bo ja się boję, że wylądujesz tam, gdzie są kratki na dole. A mąż patrzył tak na mnie, i mówi : Ja też o tym myślę ale wiesz… Mówię mu: Twoja decyzja, nie moja. Ja cię nie puszczę, dzisiaj do ambasady nie pójdziesz. Zobaczymy, co się będzie działo. No i mąż po bardzo niedługim czasie zadzwonił do Scanlana do departamentu stanu i poprosił go o azyl.

Jan Mikruta: Tego dziewiętnastego?

Wanda Spasowska: Tego dziewiętnastego w sobotę, gdzieś o drugiej po południu.

Jan Mikruta: I co się stało dalej?

Wanda Spasowska: Po tym telefonie męża – w takich momentach trudno pamiętać czas, ale to było chyba pół godziny albo 45 minut – Jack Scanlan zadzwonił i powiedział że prezydent Reagan daje nam azyl dla całej rodziny i że ktoś już jedzie do rezydencji. Za chwilę przyjechało kilka samochodów policyjnych – ustawiły się od jednego wejścia do drugiego. Przyszedł taki miły policjant powiedział mi, że są, zapytał, czy może czegoś mi potrzeba, a jakbym potrzebowała, to oni tutaj są i już będą.

Jan Mikruta: Co pani w tamtej chwili czuła? Czuła pani, że to koniec uciekania, początek wolności, czy może wręcz przeciwnie – że może nie mieć pani przez lata kontaktu z rodziną, że dopiero zacznie się ucieczka?

Wanda Spasowska: Muszę się przyznać, że nie myślałam wtedy o tych rzeczach. Najważniejsze było to żeby wyjść stamtąd, bo zdawałam sobie doskonale sprawę, że to jest przecież obszar eksterytorialny i tego chciałam. Zresztą z Romkiem od razu powiedzieliśmy, że musimy się szybko zbierać. Niedługo przyjechali ludzie z FBI. Byli bardzo pomocni, bardzo serdeczni i też nas prosili, żeby pozbierać swoje rzeczy i się wynieść.

Jan Mikruta: A ochrona ambasady? Przecież rezydencja jest chroniona tam nie było nikogo z Urzędu Bezpieczeństwa?

Wanda Spasowska: Na dole mieszkał kierowca, który był z MSZ-u, którego na siłę ściągnęliśmy z Polski, bo chcieliśmy właśnie mieć kogoś, z kim można rozmawiać normalnie.

Jan Mikruta: I w tę sobotę nikt z UB czy nikt z ambasady sowieckiej nie obserwował rezydencji, nie było nikogo?

Wanda Spasowska: Oni stali tam na ulicy, stały samochody.

Jan Mikruta: Jak zareagowali na tę podjeżdżającą kawalkadę samochodów policyjnych?

Wanda Spasowska: Nie mam pojęcia, co oni tam sobie myśleli. Można się domyślać w zasadzie. Ale ja tego nie widziałam i nie mogę nic na ten temat powiedzieć.

Jan Mikruta: Do żadnego incydentu w każdym razie nie doszło?

Wanda Spasowska: Nie, nie. My się zbieraliśmy. Przyszedł jeszcze znajomy, który był z nami umówiony. Zapomnieliśmy o tym, że on ma przychodzić z „Project Hope” – to był syn doktora Walsha. Przyszedł John, „mały John” – zawsze tak nazywam tych młodych. Był w pierwszej chwili przerażony, potem mówi: Dobrze, to co tutaj wam pomagać? I tak się zebraliśmy. Potem jeszcze jacyś przyjaciele przyjechali, a później powiedziałam panu z FBI, że bardzo bym chciała zobaczyć się z naszym księdzem, bo bardzo się przyjaźniłam z dyrektorem Schreinu, który był polskiego pochodzenia. I załatwili, że przyjechał i już przed samym wyjściem, jak już tam nasze gratki pozbieraliśmy, pobłogosławił nas na życie w wolności - pamiętam jak to właśnie powiedział.

Jan Mikruta: Zdawała sobie wtedy sprawę z tego, jak gigantyczny krok pani robi?

Wanda Spasowska: Jeszcze nie. Dopiero jak zeszliśmy do samochodu i tak siedzieliśmy – córkę z mężem zabrali do drugiego i oświetlili rezydencję calusieńką tak, że wyglądała jak pałac z bajki – wtedy zjechaliśmy i spojrzałam na rezydencję, to było pierwszy raz i to było w zasadzie jednocześnie, razem z Romkiem, wzięliśmy się za ręce i jednocześnie powiedzieliśmy: Mamy! Bo obydwie mamy żyły jeszcze przecież i były „tam”. Wtedy dotarło do nas, że już ich nie zobaczymy.

Jan Mikruta: Nie żałuje pani tych decyzji?

Wanda Spasowska: Nigdy! To było jedyne, co powinniśmy byli zrobić, to był nasz obowiązek: żeby zrobić ten krzyk przed światem.

Jan Mikruta: A czy pani mąż miał kiedykolwiek jakiekolwiek wątpliwości co do tej decyzji?

Wanda Spasowska: Nie, nigdy. Tylko ta cena – jak nas pytali przyjaciele i w ogóle Amerykanie – czy straciliśmy, mieszkanie, czy to, czy tamto. Mówiłam, że to nie jest w ogóle cena. Cena jest jedna: już nie widzieliśmy matek i jak pojechałam pierwszy raz do Polski w 1998 roku, to przybyło grobów. Więcej odwiedzin na cmentarzach, już tych ludzi nie zobaczę. Między innymi człowieka, który nam ogromnie pomagał – Janusza Warmińskiego, dyrektora teatru „ATENEUM” w Warszawie, który był łącznikiem z naszymi bliskimi, z naszą rodziną, od pierwszego momentu. Był wtedy przewodniczącym teatralnej instytucji międzynarodowej i był w Paryżu. Wypuścili go po „crack-downie”, żeby pokazać światu że wszystko jest normalnie i on do nas zadzwonił. Od razu się zgłosił jako ten, który będzie w kontakcie dokąd będzie mógł wyjeżdżać i tak było. Narażał się niesamowicie.

Jan Mikruta: Dlaczego nie wróciła pani do Polski po 1989 roku, dlaczego zdecydowała pani zostać tutaj?

Wanda Spasowska: Te zmiany nie były jeszcze takie, jak oczekiwaliśmy. Dokąd mąż żył, to w zasadzie nie była dla nas normalna, wolna Polska. Ja panu powiem, przecież wyrok śmierci na męża nie był cofnięty. Nie dostał jeszcze obywatelstwa z powrotem, to wszystko trwało.

Jan Mikruta: Na pani też ciążył wyrok?

Wanda Spasowska: Nie, nie! Ale oni mnie chyba bardziej nienawidzili niż męża.

Jan Mikruta: Czy z perspektywy lat nie ma pani wrażenia, że to, co zrobił pani mąż, to, co oboje zrobiliście, czym tak nieprawdopodobnie symbolicznie i spektakularnie – jak sama pani mówi, to był krzyk – że to jest zapomniane? Nie ma pani wrażenia, że jest on zapomniany, tak wiele mówi się o tym, co zrobił płk Kukliński, a o pani mężu, o ambasadorze Rurarzu ani słowa właściwie?

Wanda Spasowska: Nie mam, dla mnie to jest rzecz zupełnie niezrozumiała, ale to się łączy również ze stosunkiem Polonii do nas. Mieliśmy po pierwszej u prezydenta Reagana w biurze oficjalnej wizycie, która się odbyła 22 grudnia, kiedy prezydent odprowadzał nas pod parasolem do samochodu i mówił, żebym pamiętała, że Polska nie jest sama i nigdy nie będzie sama. To był moment, którego ja nigdy w życiu nie zapomnę. Mnie nie o mnie chodziło. Tylko o świadomość, że Polska ma tutaj kogoś takiego w Białym Domu, kto mówi ze łzami w oczach. A propos Polonii, potem był program „Let Poland be Poland”. W czasie robienia tego programu, mąż ciągle mówił o Polonii, że tu jest Polonia amerykańska. A Amerykanie tylko machali ręką. Nie chcieli, aby to łączyć z Kongresem Polonii. Nie mieliśmy żadnych stosunków z nimi, więc nie mogliśmy się prywatnie kontaktować. Ten program to unikalna sprawa: żeby w obronie jednego narodu, wszystkie prawie narody świata i ich przedstawiciele się wypowiadali. Dałam to teraz do ambasady i zrobili kopię, więc będzie można ją dostać.

Jan Mikruta: Ale Polonia to jest jedna rzecz, natomiast to, co państwo zrobili jest zapomniane przez Polaków!

Wanda Spasowska: Tak, tak.

Jan Mikruta: Pani nie czuje żalu?

Wanda Spasowska: Czuję, ale tak musi być, pogodziłam się z tym. Straciłam wszystko. Raz straciliśmy po wojnie, potem straciliśmy drugi raz wszystko i dla mnie w ogóle nigdy rzeczy materialne nie były najważniejsze, ale właśnie to zapomnienie. Mąż już był chory. W zasadzie jak się wolna Polska zaczęła i nikt nigdy nie przyszedł i nie powiedział dziękuje, było dla niego bardzo trudne. To nie chodzi o ordery, zaszczyty, po prostu „dziękuje za to coś zrobił, żeś robił co mógł przez te lata żeby Polsce pomagać”. Między innymi pan Hasewski się z nami spotykał, żeby sprawy dla Polaków załatwiać w Białym Domu, bo wszędzie mieliśmy drzwi otwarte.

Jan Mikruta: Jeżeli możemy, wróćmy na chwile do 19 grudnia. Wsiadają państwo, kawalkada rusza. Dokąd jedziecie? Co dalej?

Wanda Spasowska: Spod rezydencji do tak zwanego „save-house’u”. Nawet nie wiedzieliśmy, jak to się nazywa, gdzie to jest.

Jan Mikruta: Dobrze chroniony?

Wanda Spasowska: Tak!

Jan Mikruta: Jak długo tam państwo zostali?

Wanda Spasowska: Na początku stycznia wynieśliśmy się stamtąd. Chcieliśmy jak najszybciej działać i być sobą.

Jan Mikruta: A jak państwo zaczęli potem zupełnie nowe życie? Gdzie państwo mieszkali? Jak to wyglądało?

Wanda Spasowska: Zorganizowano nam mieszkanie, ale nie byliśmy pod swoim nazwiskiem, bo pytano się. Śmialiśmy się wtedy oboje, bo mąż powiedział: Ja nie po to tu zostałem, żeby się schować! Ja tu zostałem po to, żeby działać. Poza tym administracja była szczęśliwa, że my chcemy coś robić, więc oczywiście zostaliśmy tutaj i byliśmy w okolicach Waszyngtonu, mieliśmy ciągle kontakt z Białym Domem i z innymi instytucjami. Zaczęliśmy jeździć już w styczniu.

Jan Mikruta: Paszporty polskie od razu wam odebrano. Obywatelstwo też zostało wam odebrane?

Wanda Spasowska: Tak, tak.

Jan Mikruta: Rozumiem że paszporty amerykańskie dostaliście błyskawicznie.

Wanda Spasowska: Mąż nie chciał. Dostał jak już był chory i nie wstawał z łóżka. Czekał 10 lat. Uważał, że on nie ma prawa, że był członkiem partii, że tyle lat pracował dla „reżymu”. Ja dostałam wcześniej, on dopiero wtedy.

Jan Mikruta: Sam nie chciał?

Wanda Spasowska: Sam nie chciał. W Kongresie chcieli, denerwowali się, że nie chce.

Jan Mikruta: Czy kiedykolwiek po tym 19 grudnia byliście niepokojeni przez polską ambasadę, przez jakichkolwiek polskich urzędników, przez wywiad, kontrwywiad SB?

Wanda Spasowska: Tak bym nie powiedziała. Były kłopoty z naszym samochodem, kilka razy tak, że musieliśmy go zmienić.

Jan Mikruta: Jakie kłopoty z samochodem?

Wanda Spasowska: Ktoś przychodził, coś chcieli zabierać, coś robić – jakieś dziwne sprawy. Natomiast do mojej córki, która była razem z mężem kiedyś przyjechała grupa – czy to ambasada, czy „Ruscy” – i zaczęli ją straszyć i mówić, że jeżeli ojciec będzie pisał książkę, to ona pożałuje i cała rodzina w kraju itp. Oni ją dosłownie w rogu tej restauracji złapali. Tak ją osaczyli, że nie mogła się ruszyć, a nikogo nie było. Potem ktoś wszedł tak, że się uwolniła, a jak już wybiegła i zaczęła mówić, co się dzieje, to oni się szybko gdzieś "zlikwidowali" i nikt nigdy nie dowiedział się kto to był.

Jan Mikruta: Czy pani po tej decyzji czuła strach?

Wanda Spasowska: Nie. Jestem bardzo głęboko wierząca i wierzyłam, że jeżeli Pan Bóg chce, to czy ja się boję, czy będę miała najlepszą opiekę, to nic. To, co ma być, to będzie. Wierzyłam w naszą misję, w to, co robimy. Uważałam, że moje życie – które nie było łatwe, bo ja byłam na zupełnie innym biegunie niż mąż – było po to, żeby właśnie był ten dwudziesty. Bo to w końcu był 20, kiedy mąż miał swoje wystąpienie w Departamencie Stanu i pokazaliśmy światu nasz krzyk. To było potrzebne i to była nasza misja. Każdy człowiek ma jakąś misję do spełnienia w życiu, ja wierzę że to była misja.

Jan Mikruta: Czy pani była wtedy w Departamencie Stanu ?

Wanda Spasowska: Tak, tak.

Jan Mikruta: Co pani pamięta?

Wanda Spasowska: Było sporo dziennikarzy, pamiętam pana Głąbińskiego, który tam siedział i jeszcze jakiegoś innego korespondenta polskiego. Byli oczywiście obcy korespondenci i Amerykanie. Ton był bardzo emocjonalny, jak się można domyślać.