Włosi drugi dzień głosują w sprawie projektu liberalizacji ustawy o sztucznym zapłodnieniu. Zmianom kategorycznie sprzeciwia się Kościół katolicki, apelujący do wierzących o zbojkotowanie referendum.

Włoski episkopat liczy, że zostanie ono unieważnione z powodu zbyt niskiej frekwencji; aby wyniki były ważne głos oddać musi ponad 50% obywateli. Jednak informacje o przebiegu pierwszego dnia głosowania mówią o zaledwie blisko 19-procentowej frekwencji.

Przedmiotem sporu są cztery artykuły ustawy o sztucznym zapłodnieniu. Dlatego każdy wyborca dostanie cztery kartki z czterema pytaniami.

Pierwsze dotyczy obowiązującego przepisu, który zabrania wszelkich eksperymentów na embrionach ludzkich, a zatem także na pobranych od nich komórkach macierzystych. Zakazane jest też zamrażanie embrionów.

Drugie pytanie dotyczy zasięgu sztucznego zapłodnienia, do którego obecnie prawo mają tylko pary bezpłodne. Propozycja zmiany dotyczy rozszerzenia dostępu do zabiegu także na te pary, które nie chcą przekazać dzieciom chorób genetycznych.

Ponadto trzeba zająć stanowisko wobec przepisu przyznającego embrionom „osobowość prawną”. Ostatnie czwarte pytanie dotyczy przepisu, zakazującego wykorzystywania materiału genetycznego pobranego od osób trzecich.

Ostatnie kilka dni to kampania zwolenników zmian, którzy zachęcali Włochów do udziału w głosowaniu. Wysłano m.in. tysiące SMS-ów z prośbą o oddanie głosu, a także organizowano wiele koncertów pod hasłem „Quatro Si” – cztery razy „tak”.

Jednak zadanie nie było łatwe. Obrońcy status quo robią bowiem wszystko, by zachować przepis, nadający embrionowi status istoty ludzkiej. Referendalną batalię obserwuje nasza korespondentka, Agnieszka Milczarz:

Referendum jest dwudniowe; zakończy się dziś po południu.

A jak jest w Polsce?

Polskie prawo nie reguluje spraw, związanych z zatrudnieniem in vitro. Tu do głosu może dochodzić jedynie etyka.

Problem z poczęciem dziecka ma półtora miliona polskich par, czyli około 15 procent par w wieku rozrodczym. Badania niepłodności są refundowane zaledwie przez część oddziałów Narodowego Funduszu Zdrowia, zaś za sam zabieg trzeba w całości zapłacić z własnej kieszeni.