Trzydzieści lat temu, kilka dni po wybuchu reaktora jądrowego w Czarnobylu z Kijowa wystartował 39. Wyścig Pokoju. Sześcioosobowa reprezentacja Polski, która miała pojawić się na trasie blisko sto kilometrów od miejsca katastrofy początkowo chciała zrezygnować ze startu. "To była jednak decyzja polityczna. Musieliśmy pojechać" - mówi w rozmowie z reporterem RMF FM Bartłomiejem Paulusem uczestnik tego historycznego wyścigu, Zdzisław Wrona.

Trzydzieści lat temu, kilka dni po wybuchu reaktora jądrowego w Czarnobylu z Kijowa wystartował 39. Wyścig Pokoju. Sześcioosobowa reprezentacja Polski, która miała pojawić się na trasie blisko sto kilometrów od miejsca katastrofy początkowo chciała zrezygnować ze startu. "To była jednak decyzja polityczna. Musieliśmy pojechać"  - mówi w rozmowie z reporterem RMF FM Bartłomiejem Paulusem uczestnik tego historycznego wyścigu, Zdzisław Wrona.
Zdzisław Wrona uczestnik 39. Wyścigu Pokoju /Bartłomiej Paulus /RMF FM

Bartłomiej Paulus: Często wspomina pan  ten wyścig?

Zdzisław Wrona: Tak. Rok wcześniej był ogromny sukces polskich kolarzy. Mierzejewski i Piasecki zajęli dwa pierwsze miejsca. Następny rok był jakoby darowany nam. Chcieliśmy dużo osiągnąć, a tu taki pech. Już w ostatniej fazie przygotowań, gdy byliśmy dobrze przygotowani dowiedzieliśmy się, że nie polecimy, bo tam był wybuch w Czarnobylu i jest niebezpiecznie dla zdrowia. Generalnie wyścig miał być odwołany. Sprawy polityczne spowodowały jednak to, że w tamtych czasach powiedziano nam, że tam nic się nie stało, jakiś daszek się zawalił, a Zachód zrobił z tego potworną aferę. Powiedziano nam, że musimy pojechać i tak się stało.

Jeden z etapów przebiegał w pobliżu Czarnobyla, blisko sto kilometrów. Jak wyglądał?

Była przepiękna, majowa pogoda. Ludzie tam niewiele wiedzieli. Wszyscy generalnie chodzili po miastach. Krowy na pastwiskach... A u nas to już o wszystkim było wiadomo. W Polsce generalnie ludzie nie wychodzili. Tam na Ukrainie, w okolicach Kijowa ludzi nikt o tym nie poinformował. Życie toczyło się normalnie. Nie czuli zagrożenia. To było koło stu kilometrów od Czarnobyla, ale wiadomo te promienie radioaktywne rozchodziły się na tysiąc kilometrów. Zagrożenie było ogromne. Ówczesna władza zmobilizował nas, żebyśmy jednak pojechali i wystartowali. Po długich, kilkudniowych rozmowach z rządem, z zarządem polskiego związku doszliśmy do wniosku, że jednak pojedziemy z własnym wyżywieniem.

CZARNOBYL 30 LAT PÓŹNIEJ. PRZECZYTAJ>>>

Były obawy?

Obawy były ogromne. Mieliśmy kontakt z Amerykanami i oni dostali takie ostrzeżenie: że był wybuch w elektrowni, na taką skalę jak w Hiroszimie i Nagasaki, że mogą być straszne powikłania dla ludzkości. Nam przedstawiano to zupełnie inaczej.

Na trasie wyścigu zagrożenia nie było widać?

Nie było widać, bo nikt nie był o tym poinformowany. Wręcz, nie wiem, może wojsko przebrali za cywilów i kazali chodzić po mieście. Dzieci bawiły się. Mnóstwo ludzi było. Kijów to jest ogromne, ładne miasto, więc pamiętam to doskonale. My mieliśmy swoje wyżywienie, swoje napoje, tak nas zapewnił rząd. To nam przywieźli. Obawialiśmy się tego wszystkiego.

Rozmawialiście o katastrofie z innymi ekipami?

Rozmawialiśmy z Rosjanami, Czechami czy Bułgarami. Nawet Francuzi startowali i jeszcze kilka innych ekip. Wszyscy byli zmobilizowani. Uznaliśmy trudno, jak będzie - tak będzie. Będziemy myśleć później. Aktualnie zaczęliśmy się ścigać. Wygrywali najlepsi. Przetrwał Wyścig Pokoju.

Po powrocie zostaliście zbadani?

Zapewniali nas, że będą nas badać, będą nas pilotować, że rząd nas nie zostawi. To też było pod naciskiem, jak gdyby od góry, ale nikt nas nie badał. Jeden z kolegów, który wtedy startował, zachorował na nerki i teraz po latach mówią, że ten Wyścig Pokoju mógł się do tego przyczynić.