Bytomska prokuratura badająca okoliczności śmierci 7-letniego chłopca, który zginął we wtorek porażony prądem płynącym po ogrodzeniu robotniczego baraku ustawionego na skwerze między budynkami, sprawdza czy prąd podłączono tam celowo. Z relacji świadków wynika bowiem, że robotnicy mieli uprzedzać mieszkańców, by nie dotykali ogrodzenia, bo jest "pod prądem". Przed wtorkowym wypadkiem, prąd z ogrodzenia miał niegroźnie porazić też inną osobę.

Robotnicy na skwerze między kamienicami postawili barak, w którym trzymają narzędzia i materiały. Do baraku, ogrodzonego metalowym płotem, doprowadzili kabel elektryczny zawieszony na wysokości ok. 3 metrów.

We wtorek po południu na skwerze bawił się chłopiec. Był tam razem z ojcem. Jak zaraz po wypadku relacjonowali policjanci, kabel doprowadzający prąd do baraku najprawdopodobniej miał przebicie i dotykał metalowego ogrodzenia, powodując, że było ono pod napięciem.

Prokuratura za najbardziej prawdopodobną uznaje hipotezę, że do baraku i ogrodzenia celowo poprowadzono napięcie, aby pełniło rolę zabezpieczenia przeciw kradzieży. Po wypadku na miejscu podłączono na pewien czas zasilanie. Napięcie było wszędzie - na ścianach baraku, a także na ogrodzeniu - wyjaśnił prokurator rejonowy w Bytomiu Artur Ott.

Na razie nikomu nie postawiono zarzutów.