Rok więzienia w zawieszeniu oraz dwa tysiące złotych grzywny dla lekarza transplantologa z Lublina. Pięć lat temu jako koordynator do spraw przeszczepów zezwolił na pobranie nerek od pacjenta chorego na nowotwór. Mimo wyników potwierdzających grasiczaka organy wszczepiono. Dwóch pacjentów zmarło.

Proces 69-letniego Andrzeja P., dziś już na emeryturze, zaczął się w 2008 r. Sprawa dotyczy dokonanych w czerwcu 2005 r. przeszczepów - dwóch nerek i wątroby - pobranych od 19-letniego dawcy. Nerki przeszczepiono dwóm pacjentom w szpitalu w Lublinie, a wątrobę - w Warszawie. Cała trójka biorców organów zachorowała po przeszczepie na białaczkę limfoblastyczną. Pacjenci z przeszczepionymi nerkami zmarli.

Sprawę przeszczepu wątroby wyłączono do odrębnego postępowania ze względu na inne okoliczności przeszczepu i innych lekarzy, którzy się tym zajmowali.

Lekarz nie przyznawał się do winy, twierdząc, że nie widział o zainfekowaniu narządów. Przed sądem powiedział m.in., że podczas pobierania narządów od dawcy lekarze widzieli w śródpiersiu tkankę przypominającą "przetrwałą grasicę". Według jego relacji nie był to guz, lekarze nie określili tego jako nowotwór i "właściwie nie mieli obowiązku" tego badać. Jednak na prośbę Andrzeja P. zdecydowano, że tkanka zostanie zbadana.

Następnego dnia Andrzej P. otrzymał telefonicznie informacje od lekarza badającego materiał, że nie ma w nim niczego podejrzanego. Dlatego zdecydował, że przystąpi do organizacji przeszczepów. O tym, że w tkance pobranej od dawcy był chłoniak dowiedział się kilka miesięcy później od lekarzy z Warszawy, którzy przyjechali do Lublina pobrać kolejny organ do przeszczepu.