Mazowiecki wydział Prokuratury Krajowej wysłał do sądu oskarżenia w sprawie siedmiu osób, tworzących w areszcie śledczym na warszawskiej Białołęce zorganizowaną grupę przestępczą. Jej członkowie handlowali narkotykami na dużą skalę i korumpowali strażników. Wśród oskarżonych jest m.in. Andrzej Z. ps. "Słowik" - były szef gangu pruszkowskiego.

O tym, że na terenie aresztu działa grupa przestępcza złożona z najbardziej rozpoznawalnych postaci stołecznego półświatka, prokuratura dowiedziała się dzięki zawiadomieniu, które złożył jeden z członków narkotykowej bandy. Sebastian K. napisał w kwietniu 2019 r. list, w którym ujawnił śledczym strukturę grupy i zakres jej działalności. K. posiadał liczne dokumenty potwierdzające rozliczenia finansowe, wpłaty, dysponował również własnymi zapiskami i obszernym grypsem. 

Grupą kierował Sebastian L. ps. "Lepa". On odpowiadał za organizację w latach 2017-2019 przemytu do aresztu znacznych ilości kokainy, mefedronu, amfetaminy i marihuany. Te narkotyki w zakładzie karnym rozprowadzali jego ludzie.

Zanim prokuratura zatrzymała i przesłuchała "Lepę" i pozostałych, szczegółowo zweryfikowano opisane przez Sebastiana K. treści. On sam usłyszał zarzuty brania udziału w tym procederze i przyznał się do winy. Prokuratorowi powiedział, że na Białołęce siedzi od 27 marca 2017 r. i od tamtej pory "nieprzerwanie trudnił się obrotem narkotykami i środkami psychotropowymi", pomagał także w dystrybucji sterydów i telefonów komórkowych.

Narkotyki zwykle odbierał od "Japy", który z kolei miał je dostawać od swojego syna, Krystiana M., będącego w związku z adwokat Moniką Ch., która przynosiła mu używki na widzenia, ukryte w gumowych rękawicach. Rachunek bankowy pani mecenas miał być jednym ze sposobów na przekazywanie pieniędzy z rozliczeń narkotykowych. Prokuratura dotarła do przelewów, które opisywane były jako "SEBA", albo "opłata za leasing", a które w rzeczywistości były finalizacją nielegalnych transakcji.

"Wojtasowi" na widzenia adwokat Anna C. miała przynosić zeskanowane materiały z toczącej się przeciwko niemu sprawy, grypsy i anaboliki, zapakowane tak, by nie wyszły na prześwietleniu. Próbowała także wnieść silny lek nasenny.

Z kolei paczki żywnościowe, listy, które nie przechodziły cenzury, sterydy i strzykawki, gumy do ćwiczeń, suplementy, ubrania, telefony komórkowe, czytniki do kart mikro-SD, perfumy, alkohol (0,5 litra kosztowało od 50 do 100 zł) a nawet pas i rękawice bokserskie, wnoszono na teren aresztu dzięki "przychylności" funkcjonariuszy aresztu śledczego, którzy za konkretne usługi pobierali ustalone wcześniej wynagrodzenie.

Strażnicy więzienni byli opłacani ze specjalnego przestępczego funduszu. Na łapówki przeznaczano 20 procent zysków z handlu środkami odurzającymi. Resztę pieniędzy grupa transferowała poza areszt śledczy. Każdy ze strażników miał swój pseudonim, przypisany był też do konkretnej funkcji w grupie, niektórzy mieli tylko "przymykać oko" na naruszanie regulaminu, inni ułatwiali popełnianie przestępstw np. dostarczając za 500 zł mikrotelefony komórkowe (najczęściej L8STAR, albo w zegarku) lub sami brali udział w przestępstwach np. rozprowadzając narkotyki. U skorumpowanego strażnika specjalne usługi mogli wykupić sobie tylko grypsujący, których wcześniej zaakceptowało szefostwo grupy. Część "klawiszy" brała miesięcznie pensję w wysokości 1000 zł, inni dostawali pieniądze po wykonaniu konkretnego zadania.

Większość funkcjonariuszy SW nie przyznała się do winy. Jeden z podejrzanych strażników potwierdził słowa Sebastiana K. i przyznał, że wielokrotnie przekazywał paczki, które nigdy nie powinny znaleźć się na terenie aresztu śledczego. Powiedział również, że w ramach "współpracy" z osadzonymi strażnicy informowali również o planowanych przeszukaniach cel mieszkalnych, by tamci zdążyli ukryć nielegalnie posiadany towar. Funkcjonariusz wyjaśnił, że za przekazanie jednej przesyłki brało się około 500 zł, co było "normą", a tygodniowy dostęp do telefonu bez limitów kosztował 100 zł. Kolejne 100 zł kosztowała możliwość nielimitowanego korzystania z telewizora w celi mieszkalnej przez tydzień. Za 50 zł pozwalali też osadzonym dłużej korzystać z łaźni albo spacerniaka.

Prokuratura ustaliła, że cennik usług nie był stały, strażnicy mieli inne stawki dla "Lepy", a inne dla "Małego Krzysia". Niektórzy za przekazanie paczki brali 200-300 złotych, ale trzeba im było "dopłacić" np. papierosami.

Wszystkim siedmiu podejrzanym grozi do 12 lat więzienia. Śledczy podkreślają, że pracując nad tą sprawą zgromadzili obszerny materiał dowodowy. To m.in. analizy rachunków bankowych osób pośredniczących w obrocie narkotykami i wyniki przeszukań w celach oraz pomieszczeniach, z których korzystali funkcjonariusze Służby Więziennej.

Opracowanie: