W katastrofie rosyjskiego śmigłowca transportowego Mi-26 w Czeczenii zginęło 114 osób, prawie tyle samo, ile dwa lata temu na okręcie podwodnym "Kursk". W dwa dni po tragedii na jaw wychodzi coraz więcej nieprawidłowości związanych z transportem ludzi tą maszyną. Czwartek ogłoszono dniem żałoby narodowej w Rosji.

Długo nie było wiadomo, ilu żołnierzy - poza pięcioosobową załogą śmigłowca - wyleciało w poniedziałek po południu z bazy w Mozdoku w Północnej Osetii do czeczeńskiej Chankały. W pierwszej wersji - według wojskowych - było ich ponad 80 - tylu pasażerów można zabrać na pokład Mi-26. Potem mówiono już o 132 żołnierzach.

Wczoraj wieczorem Siergiej Iwanow, minister obrony, oświadczył, że feralnym Mi-26 leciało 146 oficerów, chorążych kontraktowych i poborowych oraz jedno dziecko. Katastrofę przeżyły 33 osoby. Śmigłowiec rozbił się 300 m od lądowiska w Chankale na polu minowym. Ratownicy i strażacy długo nie mogli dojechać do miejsca katastrofy. Posłuchaj relacji moskiewskiego korespondenta RMF, Andrzeja Zauchy:

Komisja śledcza rozpatruje dwie wersje tragedii: zestrzelenie maszyny przez czeczeńskich partyzantów bądź awarię. Prokurator generalny Władimir Ustinow powiedział, że bardziej prawdopodobna jest pierwsza z hipotez. Do czasu wyjaśnienia okoliczności katastrofy minister obrony wstrzymał wszystkie loty śmigłowców Mi-26.

09:15